Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.
Maroko 2014 – popularne nie znaczy oklepane
Termin i czas podróży: 18 dni na
przełomie kwietnia i maja 2014 r.
Ilość osób: 7 czyli 2 rodziny: 3
osoby dorosłe i 4 dzieci w wieku 5, 7 i 9 lat.
Znaliśmy się dobrze. Dla
wszystkich była to już kolejna wyprawa, ale po raz pierwszy wyruszyliśmy razem.
Przelot liniami lotniczymi
Ryanair: Wrocław – Londyn - Rabat, Fez – Londyn – Wrocław.
Waluta: 1 dirham (Dh) = 38 groszy.
Bardzo dużo bankomatów. Nigdy nie
mieliśmy problemów z wyciągnięciem pieniędzy.
Temperatura: 20 – 32 stopnie C.
Przykładowe ceny:
Kawa latte: 6 Dh – 10 Dh.
Herbata marokańska (bardzo słodka
zielona herbata z miętą): 3 Dh –
Soki pomarańczowe (wyciskane) 300
ml: 4 – 10 Dh.
Omlet: 6 – 20 Dh.
Naleśniki: 1,5 – 20 Dh.
Tażin: 22 – 150 Dh (zależy od
wielkości).
Melon: 10 – 30 Dh za 1 kg.
Frytki: 5 Dh.
Panini (zapiekana bułka z mięsem
wg wyboru, warzywami, serem żółtym): 10 Dh.
Kartka pocztowa: 2Dh.
Znaczek do Polski: 8,40 Dh.
Magnes pamiątkowy: 10 – 20 Dh.
Benzyna 1 litr: 13 Dh
Wyprawę
zaczęliśmy od wyzwania: spakować siebie i dzieci na prawie 3 tygodnie tylko w
bagaż podręczny, w którego składzie będą 4 śpiwory. Czego się nie zrobi, by
tanio polecieć! Jak mus, to mus. Udało nam się to bez większego problemu!
1 dzień: Wrocław – Londyn – Rabat
Wylecieliśmy
punktualnie około południa z Wrocławia, by z krótkim przystankiem w Londynie
(Stansted) wieczorem wylądować w stolicy Maroka. Entuzjazm całej naszej
siedmioosobowej ekipy, w której zdecydowanie prym wiodło najmłodsze
towarzystwo, szybko został ostudzony baaardzo długimi formalnościami na
lotnisku. Marokańscy pogranicznicy przepisywali ręcznie wypełnione przez nas
kwitki, dopytując o wiele szczegółów z naszego życia zawodowego.
Uwolnieni wreszcie
od lotniskowej biurokracji wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu i ruszyliśmy
już po ciemku w stronę postoju taksówek. Niemile rozczarowani stałą czyli
czytaj horrendalnie wysoką ceną przejazdu do Ville Nouvelle (centrum, gdzie
zamierzaliśmy przenocować) zmęczeni i zrezygnowani wpakowaliśmy się do dwóch
taksówek. Zgodnie z tablicą na postoju kurs nocny wyniósł 200 Dh (dzienny
tańszy – 150 Dh) za 1 pojazd. Nie bez problemów spowodowanych przepełnieniem
hoteli nocleg znaleźliśmy w hotelu „El – Maghrib – Al – Jadid” w medynie,
niedaleko targowiska na ulicy Sebbahi 10.
Do naszej dyspozycji mieliśmy zaledwie 1 pokój z 3 łóżkami i toaletą za 350 Dh.
Ciepła woda była w oddzielnej łazience za opłatą 10Dh/ 5 Dh (dorosły/ dziecko). Korzystając z kocy jakoś ułożyliśmy legowiska dla 7 osób. Okazało się, że już w pierwszym dniu przydały nam się nasze śpiwory.
Do naszej dyspozycji mieliśmy zaledwie 1 pokój z 3 łóżkami i toaletą za 350 Dh.
Ciepła woda była w oddzielnej łazience za opłatą 10Dh/ 5 Dh (dorosły/ dziecko). Korzystając z kocy jakoś ułożyliśmy legowiska dla 7 osób. Okazało się, że już w pierwszym dniu przydały nam się nasze śpiwory.
2 dzień: Rabat
Rano okazało
się, że naprzeciwko naszego hotelu mieści się tania jadłodajnia o nazwie
„Taghazoute”, w której przez najbliższe dwa dni jedliśmy śniadania. Spragnieni
zwiedzania nie zmieniliśmy noclegowni, by nie tracić cennego czasu na
poszukiwanie hotelu na kolejną noc.
W ciągu
jednego dnia, korzystając czasem z tramwaju (bilet 6Dh/ 3 Dh) obejrzeliśmy
wszystkie najważniejsze zabytki tego cesarskiego miasta: niedocenianą, a
naprawdę ładną biało - błękitną medynę, Kazbę Al – Udaja, pałac Mulaja Ismaila
wraz z ogrodami, Meczet Hassana i Mauzoleum Muhammada V.
Nie obeszło się oczywiście bez malowania tatuaży, które w związku z zakupem soków miały być za darmo, a skończyło się jak zwykle. Oczywiście nic nie zapłaciliśmy. Nie z nami te numery.
Z zaśmieconej plaży czym prędzej uciekliśmy i ruszyliśmy do Sali, która jest właściwie dzielnicą Rabatu. Nowoczesność z rozmachem wkroczyła do Afryki, bo dostaliśmy się tam nowoczesnym tramwajem, a nie jak dawniej bywało łódką.
Nie obeszło się oczywiście bez malowania tatuaży, które w związku z zakupem soków miały być za darmo, a skończyło się jak zwykle. Oczywiście nic nie zapłaciliśmy. Nie z nami te numery.
Z zaśmieconej plaży czym prędzej uciekliśmy i ruszyliśmy do Sali, która jest właściwie dzielnicą Rabatu. Nowoczesność z rozmachem wkroczyła do Afryki, bo dostaliśmy się tam nowoczesnym tramwajem, a nie jak dawniej bywało łódką.
Odwiedziliśmy też miejscowy bazar z działem mięsnym, lecz zakupy robiliśmy w dziale owocowym.
Krążąc po Sali w poszukiwaniu medresy Abu – al – Hasana wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowego samozwańczego przewodnika (Maroko niechlubnie z nich słynie). Niestety mimo korzystania z nowoczesnych udogodnień w postaci nawigacji musieliśmy ulec namowom człowieka, który zobowiązał się, że nas zaprowadzi do celu. Sprzęt elektroniczny nie poradził sobie z zawiłościami medyny, a miejscowy oprowadzacz owszem.
Okazując nam wielką sympatię opowiadał nam o historii medresy. Czując się zobowiązani na koniec wręczyliśmy mu 50 Dh uważając, że „szarpnęliśmy się” i okazaliśmy hojność za 15 minutowe towarzyszenie nam w zwiedzaniu zabytku. Chłopak prychnął jednak, cała jego sympatia zniknęła jak ręką odjął i zażądał od nas 300 Dh. Z niesmakiem pożegnaliśmy go, a on wykrzykiwał coś za nami. Nawet ostentacyjnie rzucił 50 dirhamowy banknot na ziemię, ale obserwowany przez nas kątem oka podniósł go wkrótce. Nie zapowiadało się bowiem, że spotka kolejnych naiwnych, bo oprócz nas nikt z turystów po Sali się nie kręcił.
No cóż,
niechlubna tradycja została podtrzymana, a my mimo tego, że słyszeliśmy
o niej przed przyjazdem do Maroka i tak staliśmy się jej ofiarami. Ale to
był pierwszy i ostatni raz. Naiwna wiara w prawość ludzi na całym świecie
prysnęła jak bańka mydlana. A szkoda…
3 dzień: Rabat – Al Jadida
Rano
wyruszyliśmy taksówką (60 Dh) z pobliskiej ulicy Muhammad V do dworca
autobusowego linii CTM.
Po drodze Tomek robił zdjęcia. Nagle nasza taksówka została zatrzymana przez policjanta, gdyż czujne oko władzy dostrzegło obcego robiącego zdjęcia. Ruszyliśmy dopiero po kontroli paszportowej i wykasowaniu zdjęcia, na którym jegomość występował dla nas w roli przypadkowej, ale dla niego pierwszoplanowej.
Po drodze Tomek robił zdjęcia. Nagle nasza taksówka została zatrzymana przez policjanta, gdyż czujne oko władzy dostrzegło obcego robiącego zdjęcia. Ruszyliśmy dopiero po kontroli paszportowej i wykasowaniu zdjęcia, na którym jegomość występował dla nas w roli przypadkowej, ale dla niego pierwszoplanowej.
Na dworcu kupiliśmy bilety do Al
– Jadidy. Okazało się, że punkty sprzedaży biletów CTM znajdowały się w
okolicach targowiska w medynie i
mogliśmy je zarezerwować dzień wcześniej. Ale nie mieliśmy problemów kupieniem biletów na ostatnią chwilę czyli na
godzinę 10.30. Zapłaciliśmy 75 Dh od osoby oraz 5 Dh za 7 walizek. Autobusy w
tym kierunku odjeżdżały co godzinę. W ramach jednego biletu mieliśmy przesiadkę
w Casablance na inny autobus, ale za bagaże musieliśmy dopłacić 10 Dh.
Wysiedliśmy na
zapyziałym dworcu w Al – Jadidzie i zaczęliśmy sami szukać kasy biletowej na
przejazd do Marrakeszu, który planowaliśmy za 2 dni. Pomni zachłanności
Marokańczyków nie bardzo słuchaliśmy miejscowego człowieka, który usilnie
próbował nam powiedzieć, że liniami CTM nie dojedziemy do Marrakeszu i musimy
wybrać inne linie. I w ogóle najlepiej żebyśmy pospieszyli się z
kupnem biletów, mimo, że chcemy jechać za następny dzień, bo jutro zaczyna się
kilkudniowe święto, za chwilę braknie biletów i utkniemy na dłużej w Al –
Jadidzie. Pan był tak natarczywy, ze chcąc nie chcąc, dotarła do nas jego mowa.
W okienku kasowym wszystko się potwierdziło i czym prędzej kupiliśmy
bilety do Marrakeszu za 55 Dh. Pan zachęcony tym, że jego słowa się
potwierdziły nawijał dalej: że poleca dobry, czysty i tani hotel „Bordeoux”,
żeby do hotelu iść na piechotę, bo to jest około 20 minut drogi ,a taxi są
bardzo drogie – 70 Dh za kurs. Powiedział jeszcze, że swego czasu wyleczył go
ortopeda z Polski, a przy tym wszystkim ani słowa o kasie za udzielenie
samozwańczej pomocy. Niepozorny człowieku –
przywróciłeś nam wiarę w ludzi!
Upał i
dziurawe chodniki przełamały naszą wolę dotarcia do hotelu na piechotę. Po
wielkich negocjacjach taksówkarz spuścił z ceny o 10 Dh i za 60 Dh zawiózł nas
do czystego i niedrogiego hotelu „Bordeaux” (pokój dwuosobowy – 180 Dh,
trzyosobowy – 230 Dh, w cenie klimatyzacja i łazienka w pokoju z ciepłą wodą).
W tym mieście
podczas wieczornych wędrówek kupiliśmy najtańsze melony i truskawki, a
wzmacnialiśmy się sokiem z trzciny cukrowej za 5 Dh. W ciągu dnia zajadaliśmy
się najtańszymi chyba w całym Maroku naleśnikami za 1,5 Dh i dogadzaliśmy sobie
ogromnymi pączkami za 2 Dh.
Jak zachwycało nas tu jedzenie, tak plaża, zachwalana przez Marokańczyków i na forach internetowych, rozczarowała nas. Szeroka, piaszczysta plaża z usianymi wzdłuż licznymi knajpkami pełna była śmieci. Mimo naszych oporów dzieci musiały pobawić się w piasku, który bardziej przypominał błoto. Silny i zimny wiatr wkrótce wygonił nas na pobliski deptak, który prezentował się znacznie okazalej, a na pewno czyściej niż plaża.
4 dzień: Al Jadida - Marrakesz
Do południa zwiedziliśmy
portugalską fortecę usytuowaną nad brzegiem Oceanu oraz cysternę (10 Dh/ 3 Dh).
Po południu wyruszyliśmy ze znanego nam już dworca autobusowego do Marrakeszu.
Po 3,5 godzinie drogi byliśmy na miejscu. Labiryntami medyny dostaliśmy się do hotelu „Dar Youseff” blisko placu Dżemma El – Fna. W pierwszym dniu moja czteroosobowa rodzina z braku miejsc gniotła się w małym pokoju dwuosobowym bez okna (150 Dh), ale kolejne dwie noce spędziliśmy już w większym pokoju dwuosobowym z oknem i w miarę szerokimi łóżkami (200Dh). Pokoje były czyste, klimatyzacja nie była potrzebna, łazienka z toaletą znajdowały się na korytarzu, ciepła woda była bezpłatnie non stop.
Po południu wyruszyliśmy ze znanego nam już dworca autobusowego do Marrakeszu.
Krótki postój w drodze do Marrakeszu |
Po 3,5 godzinie drogi byliśmy na miejscu. Labiryntami medyny dostaliśmy się do hotelu „Dar Youseff” blisko placu Dżemma El – Fna. W pierwszym dniu moja czteroosobowa rodzina z braku miejsc gniotła się w małym pokoju dwuosobowym bez okna (150 Dh), ale kolejne dwie noce spędziliśmy już w większym pokoju dwuosobowym z oknem i w miarę szerokimi łóżkami (200Dh). Pokoje były czyste, klimatyzacja nie była potrzebna, łazienka z toaletą znajdowały się na korytarzu, ciepła woda była bezpłatnie non stop.
Obowiązkowo
wieczorem udaliśmy się na Dżemma El – Fna, by poczuć klimat tego słynnego
placu, napić się soków wyciskanych z pomarańczy za 4 Dh z 300 ml szklanek
mytych w plastikowym wiaderku oraz skosztować miejscowych specjałów: chleba w
formie placka, oliwek, owoców morza, itd.
Potem
wszystkie wieczory spędzaliśmy w tym klimatycznym miejscu.
5 dzień: Marrakesz
Ten dzień
okazał się narodowym świętem Marokańczyków i ku naszej wielkiej uciesze wstępy do wszystkich zabytków były darmowe. Skrzętnie
to wykorzystaliśmy podziwiając Grobowce Sadydów, Pałac Bahia, Synagogę.
Obejrzeliśmy też meczet Kutubija (jako nie muzułmanie tylko z zewnątrz zaglądając
przez otwarte drzwi do środka).
6 dzień: Marrakesz
Do południa
zrobiliśmy sobie około godzinny spacer przez medynę w stronę ogrodów Majorelle,
których właścicielem był Yves Saint – Laurent. Długa kolejka do wejścia na
około 30 minut stania świadczyła o wartości atrakcji. Nie zawiedliśmy się.
Ogrody zostały pięknie odrestaurowane i w pięknych okolicznościach przyrody
odpoczęliśmy od zatłoczonego miasta. Wstęp – 50 Dh/ dzieci gratis.
7 dzień: Marrakesz – Telouet (Talwat)
Dzień
wcześniej na ulicy Muhammad V sprawdzaliśmy oferty wypożyczalni samochodów.
Jednak najlepszą dostaliśmy w naszym
hotelu – 250 Dh za dzień przy opcji wypożyczenia na 7 dni. Dodatkowo w pakiecie
wypraliśmy kilka kilogramów ubrań za darmo oraz uczestniczyliśmy w lekcji
parzenia marokańskiej herbaty wraz z degustacją.
Tego dnia
dwiema daciami wyruszyliśmy w Atlas Wysoki do miejscowości Telouet. Droga była
dobra, ale prowadziła nas nawigacja, gdyż oznaczeń było niewiele. Jadąc drogą
N9 za przełęczą Tizi n -Tiszka na zakręcie jak spod ziemi wyrósł drogowskaz
„Telouet” (w lewo i w dół drogą nie wzbudzającą zaufania).
Do tej maleńkiej miejscowości, do której bez własnego transportu raczej się nie dotrze, dojechaliśmy późnym popołudniem. A przywitani zostaliśmy ogromnym wiatrem. Wybraliśmy przepiękną kwaterę urządzoną ze smakiem jak namiot Tuaregów - „Maison D’ hote La Kasbah” – 250 Dh za pokój 3 osobowy z łazienką i ciepłą wodą, ze śniadaniem (kawa, herbata, omlet, chleb, dżem).
Powodowani głodem udaliśmy się na plac, który pełnił funkcję centrum miasteczka. Zastaliśmy tam tumany kurzu, jedną otwartą restaurację i jeden otwarty sklep. Poza nami ani żywego ducha. Nie mając wyboru zamówiliśmy obiad: sałatkę marokańską (ryż, ugotowane ziemniaki, pietruszka, oliwki i przyprawy), tajin (tym razem wołowina przygotowana z figami i migdałami) deser (różne owoce, w tym truskawki) oraz sok z fig i migdałów. To był jeden z najdroższych naszych posiłków, bo kosztował 85 Dh od osoby (po targowaniu się z ceny 110 Dh), ale nie byliśmy zawiedzeni.
Do tej maleńkiej miejscowości, do której bez własnego transportu raczej się nie dotrze, dojechaliśmy późnym popołudniem. A przywitani zostaliśmy ogromnym wiatrem. Wybraliśmy przepiękną kwaterę urządzoną ze smakiem jak namiot Tuaregów - „Maison D’ hote La Kasbah” – 250 Dh za pokój 3 osobowy z łazienką i ciepłą wodą, ze śniadaniem (kawa, herbata, omlet, chleb, dżem).
nasz pokój |
Powodowani głodem udaliśmy się na plac, który pełnił funkcję centrum miasteczka. Zastaliśmy tam tumany kurzu, jedną otwartą restaurację i jeden otwarty sklep. Poza nami ani żywego ducha. Nie mając wyboru zamówiliśmy obiad: sałatkę marokańską (ryż, ugotowane ziemniaki, pietruszka, oliwki i przyprawy), tajin (tym razem wołowina przygotowana z figami i migdałami) deser (różne owoce, w tym truskawki) oraz sok z fig i migdałów. To był jeden z najdroższych naszych posiłków, bo kosztował 85 Dh od osoby (po targowaniu się z ceny 110 Dh), ale nie byliśmy zawiedzeni.
Po tej uczcie
ciepło ubrani w polary i chusty na głowach wyruszyliśmy podziwiać w zachodzącym
słońcu kazbę Glawich. Widok ruin, w których hulał wiatr przewracając
wszechobecne śmieci, nie wskazywał na znamienitą historię tego glinianego
pałacu. Gdy piasek w zębach zaczął nam doskwierać, wróciliśmy do hotelu.
10 dzień: Telouet - Scoura
Zwiedziliśmy
wnętrza kazby Glawich – wstęp 20 Dh. Anglojęzyczny przewodnik ciekawie
opowiadał o niezwykłej historii miejsca, które gościło m. in. Churchila
i Hemingwaya. Aż dziw brał, że walące się mury skrywały tak piękne sale z
misternie rzeźbionymi drewnianymi sufitami i mozaikami na ścianach. Z uwagi na
to, że pałac niechybnie wkrótce runie (jeśli dalej nikt nie będzie go
odrestaurowywał), to wnętrza można było zwiedzać tylko towarzystwie
przewodnika, który bezpiecznie przeprowadzał przez popękane korytarze.
Miło spędziliśmy czas, ale czar prysł, kiedy przewodnik zarządzał od nas dodatkowo 200 Dh jako „napiwek” do biletu wstępu.
Zostawiliśmy przewodnika bez napiwku i ruszyliśmy w kierunku kazby Ajt Bin – Haddu.
widoki po drodze |
Wieczorem dojechaliśmy do miejscowości Scoura (Sakura). Zatrzymaliśmy się w centrum pod jedynym hotelem w tej części miasta, który nie miał nazwy. Zaoferowano nam nocleg w pokoju 3 osobowym za 100 Dh (łazienka z ciepłą wodą na korytarzu). Gdy już prawie byliśmy zdecydowani, podszedł do nas człowiek i zaproponował nam nocleg za 16 Dh za pokój, ale w medynie. Upewniliśmy się czy na pewno jest mowa o 16 (sixteen) a nie 60 (sixty) i zostało to potwierdzone. Pojechaliśmy obejrzeć pokoje. Kwatera okazała się riadem, a naganiacz oszustem. Te pseudo „sixteen” okazało się „sixty” i to za osobę. My potrzebowaliśmy tylko przespać się, bo następnego dnia z samego rana ruszaliśmy na Saharę do Merzugi. Luksusy absolutnie były zbędne. Wróciliśmy do uprzednio znalezionego hotelu, ale po drodze na około godzinę zatrzymaliśmy się na zwiedzanie kazby Amirhidl, na którą po prostu wjechaliśmy szukając drogi do centrum. Bieganie po labiryntach tego bajkowego pałacu, którego wizerunek znajduje się na 50 – dirhamowym banknocie, sprawiło wiele radości dzieciakom. Bilety wstępu kosztowały 10 Dh/ dzieci gratis.
11 dzień: Scoura – Merzuga
Mimo tak późnej pory zaraz znalazł się taksówkarz, który za 50 Dh zawiózł nas do najstarszej medyny na świece – Fas – El – Bali. Tu przejął nas kolejny naciągacz zaprowadzając do hotelu „Lamrani” na ulicy Tala Saghira – 250 Dh za pokój 4 osobowy z łazienką i ciepłą wodą.
Nagabywanie handlarzy skutecznie gasiliśmy pytaniem „foto?” i wyciąganiem w ich stronę aparatu. Czasem niechęć do uwiecznienia miejscowych krajobrazów i scen wśród Marokańczyków była tak duża, że mimo chęci zakupu oferowanych przez nich towarów nie mogliśmy zrobić zdjęcia!
Pyszne i
bardzo tanie śniadanie zjedliśmy w pobliskim barze (na przeciwko naszego hotelu,
po drugiej stronie ulicy), który wyglądał mocno swojsko, czym słusznie wzbudził
nasze zaufanie.
Przed sobą mieliśmy około 500 km drogi przez malowniczą dolinę Dades z charakterystycznymi berberyjskimi domkami przyklejonymi do pomarańczowych zboczy gór. Co jakiś czas górski żółto – czerwono – pomarańczowy krajobraz ożywiała wyrastająca zupełnie nieoczekiwanie soczysta o tej porze roku zieleń oaz.
Około godziny 16.00 dotarliśmy do wrót Sahary w Merzudze. Mimo przestróg nie napadła nas gromada chciwych organizatorów wycieczek. W spokoju, przez nikogo nie nagabywani wybraliśmy jedną z agencji turystycznych. Po negocjacjach zapłaciliśmy 1200 Dh za 7 osób, mając w tym: przejazd na wielbłądach (ja miałam osobnego wielbłąda, Tomek jechał razem z córką Niną, Ania jechała razem z synem Michałem, dwoje 7 latków: Kacper i Lena jechali razem), nocleg z kolacją i śniadaniem na Saharze, na drugi dzień przejazd jeepem po pustyni (około pół dnia) i zwieńczenie wyprawy koncertem kapeli prezentującej muzykę Afryki.
Przed sobą mieliśmy około 500 km drogi przez malowniczą dolinę Dades z charakterystycznymi berberyjskimi domkami przyklejonymi do pomarańczowych zboczy gór. Co jakiś czas górski żółto – czerwono – pomarańczowy krajobraz ożywiała wyrastająca zupełnie nieoczekiwanie soczysta o tej porze roku zieleń oaz.
Około godziny 16.00 dotarliśmy do wrót Sahary w Merzudze. Mimo przestróg nie napadła nas gromada chciwych organizatorów wycieczek. W spokoju, przez nikogo nie nagabywani wybraliśmy jedną z agencji turystycznych. Po negocjacjach zapłaciliśmy 1200 Dh za 7 osób, mając w tym: przejazd na wielbłądach (ja miałam osobnego wielbłąda, Tomek jechał razem z córką Niną, Ania jechała razem z synem Michałem, dwoje 7 latków: Kacper i Lena jechali razem), nocleg z kolacją i śniadaniem na Saharze, na drugi dzień przejazd jeepem po pustyni (około pół dnia) i zwieńczenie wyprawy koncertem kapeli prezentującej muzykę Afryki.
Z Merzugi do
obozu na pustyni dzieliło nas 1,5 godziny jazdy na wielbłądach. Pierwsza
godzina podróży wśród złocących się od zachodzącego słońca wydm Sahary była
prawdziwą przyjemnością. Podziwiając w oddali poruszające się jak nasza
karawany nie trudno było sobie wyobrazić życie Tuarega. Jednak ostatnie pół
godziny kołysania jadąc okrakiem na
niewygodnym garbie pozbawiło świat Tuaregów idyllicznego charakteru.
W głowie mieliśmy tylko jedno – „wysiąść” wreszcie z tego środka
lokomocji. Ja i tak byłam w „najwygodniejszej” sytuacji jadąc samodzielnie.
Do obozu
dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, ale na tyle wcześnie, że Tomek zdążył
nacieszyć się robieniem zdjęć. Wioska zbudowana absolutnie tylko na potrzeby
turystów składała się z około 8 namiotów i tego dnia, jak co dzień, została zamieszkana przez międzynarodowe
towarzystwo.
Po zachodzie słońca zaproszono wszystkich na obfitą i smaczną kolację, w której królowały potrawy marokańskie. Potem kto miał siłę, to uczestniczył w pokazie gry na bębnach oraz nocnych rozmowach, a kto nie – poszedł spać do namiotu wyposażonego w łóżka i koce.
Po zachodzie słońca zaproszono wszystkich na obfitą i smaczną kolację, w której królowały potrawy marokańskie. Potem kto miał siłę, to uczestniczył w pokazie gry na bębnach oraz nocnych rozmowach, a kto nie – poszedł spać do namiotu wyposażonego w łóżka i koce.
Siedząc pod
jedynym w swoim rodzaju rozgwieżdżonym saharyjskim niebem z wielkim
smutkiem dostrzegłam, że nikt oprócz mnie nie dostrzegał magii tej chwili.
Wszyscy bowiem cieszyli się z dobroci cywilizacji w postaci zasięgu na
telefonie komórkowym.
Z lekką
słowiańską nostalgią położyłam się spać we własnym śpiworze nakrywając się
beduińskimi kocami. W nocy było zimno.
12 dzień: Merzuga - Sidi Ifni
Poranny chłód
został błyskawicznie rozwiany przez promienie wschodzącego słońca Po śniadaniu wszyscy turyści
odjechali, a nasza siódemka czekała na przyjazd jeepa. Wkrótce wyruszyliśmy, by
podziwiać nieksiążkową Saharę – czarne skały kryjące w sobie pozostałości fauny
morskiej sprzed milionów lat.
Warto było wydłużyć swój pobyt na Saharze, gdyż
wyprawa ponad 500 km
tylko po to, by spędzić tu wieczór i noc wywołałaby u nas niedosyt. Dojeżdżając do Merzugi kierowca zatrzymał się
przy budynku, w którym odbywał się pokaz tradycyjnej muzyki i tańców
afrykańskich.
Napojeni herbatą uiściliśmy napiwek w wysokości 20 Dh i zostaliśmy odwiezieni do …łazienki. Wszystko było zorganizowane tak, że po wyprawie można było wziąć ciepły prysznic.
Napojeni herbatą uiściliśmy napiwek w wysokości 20 Dh i zostaliśmy odwiezieni do …łazienki. Wszystko było zorganizowane tak, że po wyprawie można było wziąć ciepły prysznic.
Wieczorem
wróciliśmy do Scoury, do naszego hotelu za 100 Dh za pokój.
13 dzień: Scoura - Sidi Ifni
Zjedliśmy
śniadanie w naszym ulubionym zapyziałym barze (tym naprzeciw hotelu, koło targowiska) i
ruszyliśmy w drogę. To znaczy moja rodzina podjechała do bankomatu (przy
głównej trasie wylotowej z miasteczka), a samochodu Ani z nami nie było.
Wróciliśmy pod hotel. Tam okazało się, że jej auto nie chce odpalić. Panowie z
kablami do akumulatora szybko się znaleźli i udzielili jej skutecznej pomocy.
Uff, udało nam się wyruszyć w całodniową podróż do nadmorskiego, a raczej
nadoceanicznego, Sidi Ifni.
Po kilku
godzinach jazdy postanowiliśmy zrobić kilkuminutowy postój w wiosce po drodze.
Nieoczekiwanie wydłużył on nam się do 2 godzin, bo samochód Ani odmówił dalszej
jazdy. Jak spod ziemi błyskawicznie wyrósł mechanik, który stwierdził, że
akumulator padł zupełnie. Skontaktowaliśmy się z właścicielką naszej
wypożyczalni, która kazała kupić nowy akumulator, wziąć za zakup fakturę i
zobowiązała się oddać pieniądze po naszym powrocie.
Do Sidi Ifni dotarliśmy
niesamowicie krętą drogą wśród żółtych i zielonych gór, wśród nadmorskich
urwisk, gdy słońce kąpało się już w Oceanie Atlantyckim. Wydawało nam się, że
nigdy nie dojedziemy na miejsce, gdyż nawigacja jak zaklęta przez 2 godziny
podawała ciągle ten sam czas przejazdu – „za 30 minut cel zostanie
osiągnięty”. To było najdłuższe pół
godziny w moim życiu!
Zatrzymaliśmy
się w widocznym z daleka hotelu „Suerte Loca”. Za 3 osobowy pokój z łazienką i
widokiem na Atlantyk zapłaciliśmy 280 Dh. Przemiłą obsługę i pyszne jedzenie
w hotelowej restauracji wspominamy do dziś.
14 – 15 dzień: Sidi Ifni
Cały dzień
spędziliśmy na plaży w miejscowości Legzira, której atrakcją były czerwone łuki
skalne. Ich piękno wydobywało zachodzące słońce, które opromieniało skały
nadając im różne odcienie czerwoności. Wszyscy, którzy przyjechali tam przed
godziną 17.00 mogli zobaczyć zaledwie namiastkę niezwykłej urody krajobrazu.
Ocean był
zimny, więc darowaliśmy sobie kąpiele.
Parking przed
plażą, do którego zjeżdżało się szutrową drogą biegnącą po lewej stronie
luksusowego resortu, był płatny – 5 Dh. Przy plaży było kilka barów. Dobre
miejsce do plażowania znajdowało się za skałą idąc w lewo.
16 dzień: Sidi Ifni – Marrakesz –
Fez
Wyjeżdżając
rano około 8.00 dotarliśmy do Marrakeszu na godzinę 15.00 płacąc po drodze 60
Dh jako opłatę za autostradę. Umówieni na dworcu autobusowym przewoźnika „Supra
Tours” oddaliśmy pożyczone samochody. Ania bez jakichkolwiek problemów
odzyskała pieniądze zainwestowane w akumulator. Udaliśmy się na dworzec, by
kupić bilety do Fezu. Jakże się zdziwiliśmy, gdy okazało się, że najbliższy
autobus odjeżdżał za 8 godzin czyli o godzinie 23.00 (cena biletu – 130 Dh).
Sprawdziliśmy „CTM” – odjazd za 5 godzin, czyli o godzinie 20.00 (cena biletu –
150 Dh). Najkrótszy czas oczekiwania mieliśmy na pociąg – odjazd za niecałe 2
godziny. Ten wybór wiązał się z najwyższymi kosztami (195 Dh), ale około
północy byliśmy w Fezie.
Mimo tak późnej pory zaraz znalazł się taksówkarz, który za 50 Dh zawiózł nas do najstarszej medyny na świece – Fas – El – Bali. Tu przejął nas kolejny naciągacz zaprowadzając do hotelu „Lamrani” na ulicy Tala Saghira – 250 Dh za pokój 4 osobowy z łazienką i ciepłą wodą.
17 dzień: Fez
Rano
doceniliśmy znakomitą lokalizację naszego hotelu – niedaleko słynnej zielono -
niebieskiej bramy Boujloud, zaraz obok tanich restauracyjek z pysznym
jedzeniem. Cały dzień poświęciliśmy na snucie się w najbardziej skomplikowanym
labiryncie świata czyli medynie Fas – El – Bali.
Rzeczywistość rodem ze średniowiecza pokonała naszą XXI wieczną nawigację. Mimo cywilizacyjnych udogodnień musieliśmy pogodzić się z faktem, że bez pomocy Marokańczyków nie znajdziemy garbarni, medres (cena wstępu - 10 Dh) i ukrytych wśród suków meczetów. Do portfela sięgać musieliśmy nagradzając ich za udzieloną przysługę. Ktoś zaprowadził, fajnie poopowiadał, a potem atmosferę szybko zatruwał jakąś kosmicznie wygórowaną kwotą. Dawaliśmy, ile uznawaliśmy za słuszne – od 1 do 10 Dh.
Rzeczywistość rodem ze średniowiecza pokonała naszą XXI wieczną nawigację. Mimo cywilizacyjnych udogodnień musieliśmy pogodzić się z faktem, że bez pomocy Marokańczyków nie znajdziemy garbarni, medres (cena wstępu - 10 Dh) i ukrytych wśród suków meczetów. Do portfela sięgać musieliśmy nagradzając ich za udzieloną przysługę. Ktoś zaprowadził, fajnie poopowiadał, a potem atmosferę szybko zatruwał jakąś kosmicznie wygórowaną kwotą. Dawaliśmy, ile uznawaliśmy za słuszne – od 1 do 10 Dh.
Nagabywanie handlarzy skutecznie gasiliśmy pytaniem „foto?” i wyciąganiem w ich stronę aparatu. Czasem niechęć do uwiecznienia miejscowych krajobrazów i scen wśród Marokańczyków była tak duża, że mimo chęci zakupu oferowanych przez nich towarów nie mogliśmy zrobić zdjęcia!
18 dzień: Fez –
Volubilis – Mulaj Idris – Meknes – Fez
Co krok
obserwując zmowę cenową miejscowych taksówkarzy zdecydowaliśmy się na
wykupienie całodziennej wycieczki w napotkanej w medynie agencji turystycznej
„Live & Breathe Morocco” (travelmorocco.com.au, oustad@travelmorocco.com.au). Za
1000 Dh za 7 osób dostaliśmy klimatyzowanego busa z anglojęzycznym kierowcą,
który zawiózł nas do:
- świętego miasta muzułmanów
Mulaj Idris, niedostępnego dla „niewiernych” (oglądało się panoramę miasta
przypominającą wielbłąda),
- cesarskiego miasta Meknes z
darmowym wejściem do Mauzoleum Mulaja Idrisa i placem przypominającym Dżemma – El – Fna w Marrakeszu.
Wybierając tu restaurację należało sprawdzać, która nie pobiera dodatkowych
opłat w postaci nawet 20% pseudo napiwków.
Podróżowanie z tą agencją obyło
się bez niemiłych niespodzianek. Dlatego też umówiliśmy się z kierowcą, że
zawiezie nas na lotnisko – za 200 Dh za 7 osób.
18 dzień: Fez – Londyn
Rano
dogadaliśmy się z właścicielem naszego hotelu, że za 100 Dh weźmiemy 1 pokój
na całą naszą siódemkę, z którego będziemy korzystać do godziny 19.00 – czyli
do czasu wyjazdu na lotnisko. Przez cały dzień włóczyliśmy się po medynie zachłannie
chłonąc ostatnie chwile w Maroku, którego atmosfera powodowała, że żal było nam
opuszczać ten kraj.
Wykąpani i
spakowani zaczęliśmy gramolić się do naszej umówionej taksówki. Ania wręczyła
hotelarzowi 200 Dh i czekała na zwrot 100 Dh. I się nie doczekała. Gość
stwierdził, że źle go zrozumieliśmy i nie chciał nam oddać reszty. Mieliśmy
dokładnie wyliczony budżet na ostatni dzień i akurat brakowało nam tych 100 Dh
do opłacenia taksówki. Tomek zareagował jak zwykle w takich sytuacjach – „jak
nie oddasz, wzywam policję!” To zawsze skutkuje. I tak było tym razem.
Kierowca po
raz kolejny nas nie zawiódł. Czekał w umówionym miejscu i za ustaloną wcześniej
kwotę zawiózł nas na lotnisko. Poprosiliśmy o wizytówkę: Mr Sehrouchni
Abdelmalek oferuje transport po całym kraju (abdelmalek111@hotmail.co.uk).
Dzień zakończyliśmy
długimi formalnościami na lotnisku i jeszcze dłuższym oczekiwaniem na spóźniony
samolot. Ale w końcu przyleciał – z napisem „Katowice Airport”. W Londynie
byliśmy około północy. Była to jakaś godzina szczytu lądowania na Stansted.
Wszędzie tłumy ludzi i kolejki.
Gdy już
przeszliśmy odprawę paszportową, skorzystaliśmy z punktu informacyjno –
usługowego i zamówiliśmy sobie taxi do uprzednio zarezerwowanego na booking.com
hotelu „Day Inn Stansted Bishops Stortford”. Przejazd kosztował nas 15 funtów,
a hotel oferował dawno nie widziany przez nas europejski standard. Zresztą za bardzo nie mogliśmy się nim
nacieszyć, gdyż padliśmy momentalnie. A po 5 godzinach snu budzik zadzwonił jak
wściekły.
19 dzień: Londyn – Wrocław
Rano czekała
już na nas taksówka. Przejazd z hotelu na lotnisko dla 7 osób wyniósł tak samo
jak dzień wcześniej 15 funtów. Tym razem samolot do Wrocławia się nie spóźnił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz