Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.
Malezja z Borneo i Singapur - 2013
Podróżnicy: Joanna i Tomasz Kusiak, dzieci: Kacper Kusiak (6 lat) i Nina Kusiak (4,5 roku) oraz Ewa
Mizera - Skrzyńska
Termin podróży: 26 dni w sierpniu
2013 r.
Przelot: Lufthansa: Wrocław –
Frankfurt nad Menem – Singapur; Singapur – Frankfurt nad Menem - Wrocław
Czas przelotu w jedną stronę: (16h,
30min, w tym 2,45h na przesiadkę)
Różnica czasu: + 7h
Waluta: ringit malezyjski: 1
ringit (RM) = 1 zł
dolar singapurski: 1 S$ = 2,5 zł
Korzystaliśmy z bankomatów
Wiz brak
Prąd: 220 V, konieczne
przejściówki
Zdrowie: nie ma obowiązkowych
szczepień, niewielkie zagrożenie malarią, ale wiosną 2013 r. w Singapurze
panowała epidemia dengi, dlatego też stosowaliśmy repelenty (mugga)
Przykładowe ceny:
Pokój czteroosobowy: od 50 zł
Pokój dwuosobowy: od 50 zł
Kartka + znaczek – 1,50 zł
1,5 l wody mineralnej – 2 – 3
zł
banany: 1 kg – 60 LKR
Lion Beer: 0,5 l – 230 LKR
Herbata: dzbanuszek ok. 0,5 l – 175 – 200 LKR
Sok z wyciskanych owoców: 150 –
300 LKR
Coca – cola w barze (0,3) – 100
LKR
Śniadania: 400 – 700 LKR na 2
osoby
Zupa: 150 – 350 LKR
Obiady (ryby, ryż, warzywa): 600
– 1100 LKR
Często należy doliczyć 10%
napiwku do cen podanych w karcie.
Internet: 50 LKR za 30 minut.
Kontakt: Asia Kusiak: busiek4@wp.pl
1 dzień: Singapur – Malezja: Johor Bahru
Wylądowaliśmy
na lotnisku w Singapurze około godz. 16.00 i po sprawnie przeprowadzonej
odprawie udaliśmy się na przystanek, z którego odjeżdżał autobus do Malezji, do
Johor Bahru – 7S$ bilet dla osoby dorosłej, 3,5S$ bilet dla dziecka. Przejazd
przez granicę był dosyć uciążliwy z uwagi na pokonywanie na piechotę wielu
kondygnacji w budynku stanowiącym przejście graniczne. Autobus podjeżdżał pod budynek, następnie
musieliśmy wszyscy wysiąść i wejść do budynku na kontrolę paszportową. Nasze
bagaże zostały w autobusie. Po kontroli paszportowej ze strony singapurskiej
wracaliśmy do autobusu i jechaliśmy do Malezji, gdzie czekała nas kolejna
kontrola paszportowa i kolejne kondygnacje schodów, korytarzy, przejść. Tym
razem musieliśmy je pokonywać już z bagażami.
Przejście
graniczne po stronie Malezji jest jednocześnie kompleksem handlowym i dworcem
autobusowym. Wypłaciliśmy tam pieniądze z bankomatu i ruszyliśmy na
poszukiwanie taksówki, która zawiozłaby nas do zarezerwowanego już na
booking.com hotelu. O adres hotelu pytaliśmy kilku taksówkarzy i za każdym
razem otrzymywaliśmy kompletnie różne
odpowiedzi: że to bardzo blisko i lepiej byśmy poszli na piechotę, że to bardzo
daleko i tu padała astronomiczna kwota, że nie wiedzą gdzie to jest. No cóż,
wyboru odpowiedzi dokonaliśmy sami w ciemno, licząc, że będzie właściwy –
poszliśmy pieszo we wskazanym kierunku. I trafiliśmy. Okazało się, że
rzeczywiście nasz hotel „Dragon Inn Hotel” znajdował się blisko. Warunki
noclegowe mieliśmy bardzo dobre, a cena na booking.com była niższa, niż na
miejscu – 148 zł za pokój 5 osobowy z łazienką i klimatyzacją.
2 dzień: Johor Bahru – Mersing -
Tioman
Jetlag zrobił
swoje i wszyscy obudziliśmy się w środku nocy (sytuacja powtarzała się jeszcze
przez 3 dni). Z ciężkimi powiekami dotrwaliśmy do rana i taksówką za 10 zł
dojechaliśmy na dworzec autobusowy Larkin Bus Stadion, z którego ruszyliśmy do
Mersing (bilety: 13 zł dorosły, 6,40 zł dziecko). Wszystkie autobusy jakimi
podróżowaliśmy w Malezji były dobrej jakości, klimatyzowane – jak dla nas było
w nich za zimno, ubieraliśmy długie spodnie oraz bluzy.
W Mersing
musieliśmy pokonać około 1 km,
aby dotrzeć do portu, gdzie była przeprawa promowa na wyspę Tioman. Bilety w
dwie strony kosztowały 35 zł dla dorosłego i 30 zł dla dziecka. Zanim je
kupiliśmy obsługa zapytała się nas, w której części wyspy mamy wynajęty pokój,
gdyż prom dociera do 6 zatok. W kwietniu zarezerwowałam nam 2 pokoje w hotelu
„Panuba Inn Resort” (www.panubainn.com)
i już nie było tańszego pokoju dwuosobowego (pokój 4 osobowy ze śniadaniem -
185 zł, pokój dwuosobowy ze śniadaniem - 80 zł). Wracając do promu - zapakowano
do niego dobrze ponad setkę osób, a wszystkich bagaże ulokowano na pokładzie
przykrywając je plandeką. Przeszło nam przez myśl, że może widzimy je po raz
ostatni. Po około 1,5 godziny i 4 przystankach po drodze dotarliśmy do naszej
zatoki Panuba ze wszystkimi bagażami w komplecie. Szacunek dla załogi promu.
Wyspa Tioman przywitała nas popołudniowym deszczem, który podczas naszego kwaterowania zniknął tak szybko jak się pojawił. Pokój czteroosobowy z balkonem mieliśmy tuż przy plaży z widokiem na lazurową lagunę ze złotym piaskiem.
Ewa, która w swojej dwójce nie miała podobnych luksusów, przychodziła na nasz balkon racząc się relaksującym widokiem.
W hotelu trzeba było zapłacić depozyt za klucz – 10 zł, i ręcznik – 20 zł. Przy wykwaterowywaniu nie było żadnych problemów z odzyskaniem pieniędzy. W naszej zatoce był tylko ten jeden hotel, w którym mieściła się restauracja, sklep i kafejka internetowa.
widok z pokoju |
3 dzień: Tioman
Ranek
przywitał nas tropikalnym słońcem, które towarzyszyło nam przez cały dzień
poświęcony na plażowanie i snorklowanie. Tuż przy brzegu znajdowała się całkiem
ciekawa rafa koralowa obfitująca w różnorodne ryby i ślimaki.
4 dzień: Tioman – Kuala Besut
Po śniadaniu o
godzinie 9.00 wypłynęliśmy promem w drogę powrotną do Mersing. W planach
mieliśmy dotarcie do Kuala Terenganu, a następnie do kolejnej miejscowości
portowej Kuala Besut na północy kraju, z której chcieliśmy się przeprawić na
wyspę Perhentian Besar. Tu mieliśmy już zarezerwowany i częściowo zapłacony
pokój w hotelu. Wiedzieliśmy jednak, że będziemy mieli z tym problem. Okazało
się bowiem, że ze względu na koniec Ramadanu i rozpoczęcie 3 dniowego Święta
Hari Raya Puasa wszystkie bilety autobusowe do dużych miast zostały wykupione
już pół roku wcześniej. Nie zrażeni tym faktem w Mersing udaliśmy się na
dworzec autobusowy pytając o bilety do Kuala Terenganu. Udzielono nam takiej
samej odpowiedzi jak wielu innym turystom biegającym z obłędem w oczach –
nie ma biletów. Wzięliśmy zatem taksówkę. Ze znalezieniem kierowcy nie było
żadnego problemu. Ten, którego myśmy wybrali zaproponował nam dojazd do dużego
miasta na interesującej nas trasie – do Kuantan – z myślą, że tam dostaniemy
jeszcze bilety do Kuala Terenganu. Za odległość ponad 200 km wziął 310 zł. W
Kuantan na nowym i bardzo nowocześnie urządzonym dworcu autobusowym dostaliśmy
bilety do Kuala Terenganu – 19,70 zł za osobę (brak zniżki dla dzieci).
Dotarliśmy tam około godz. 23.00 i od razu zaczęliśmy poszukiwać transportu do Kuala Besut. Na pytanie o autobus otrzymywaliśmy odpowiedź – owszem, ale za pięć dni. Dlatego też ponownie zwróciliśmy się do taksówkarzy i już za chwilę jechaliśmy do Kuala Besuj – około 100 km za 130 zł.
Dotarliśmy tam około godz. 23.00 i od razu zaczęliśmy poszukiwać transportu do Kuala Besut. Na pytanie o autobus otrzymywaliśmy odpowiedź – owszem, ale za pięć dni. Dlatego też ponownie zwróciliśmy się do taksówkarzy i już za chwilę jechaliśmy do Kuala Besuj – około 100 km za 130 zł.
Na miejsce
dojechaliśmy około godziny 1.30. Kierowca razem nami udał się do o dziwo
jeszcze otwartego biura w porcie, w którym kupiliśmy bilety na łódź na
Perhentian Besar – 70 zł dorosły/ 35 zł dziecko - w dwie strony. Przy zakupie
biletów sprzedawca poinformował nas o konieczności przybycia do portu o godz.
5.30. Zatem nie kalkulowało nam się szukać hotelu na jakieś 4 godziny, stąd
zapytaliśmy się go czy możemy przespać się u niego w biurze. Bez mrugnięcia
okiem dał nam 2 maty dla dzieciaków, które rozłożyliśmy na ziemi, zostawił nam
klucze i poszedł sobie.
Po około 2 godzinach męczenia kości na mocno zużytych fotelach drzwi do biura nagle się otworzyły i ukazał się w nich jakiś Malezyjczyk. Dał nam znać byśmy sobie nie przerywali, a sam ochoczo przystąpił do robienia interesów (około godz. 4.00!) z kolejnymi podróżującymi na Perhentiam Islands. Postanowiliśmy, że też skorzystamy z okazji i kupimy już bilety autobusowe na podróż za 4 dni do Taman Negara – 75 zł za osobę (dzieci bez zniżki). Ucieszeni faktem, że wreszcie będziemy odbywać dalszą podróż bez komplikacji, bo mieliśmy już bilety w kieszeni, ustawiliśmy się w kolejce do łodzi na Perhentian. Załadunek, który rozpoczął się o godz. 6.00 był bardzo mozolny, trwał ponad godzinę, podpływało wiele łodzi i tak naprawdę system kierowania ludzi na nie był bardzo niezrozumiały.
Po około 2 godzinach męczenia kości na mocno zużytych fotelach drzwi do biura nagle się otworzyły i ukazał się w nich jakiś Malezyjczyk. Dał nam znać byśmy sobie nie przerywali, a sam ochoczo przystąpił do robienia interesów (około godz. 4.00!) z kolejnymi podróżującymi na Perhentiam Islands. Postanowiliśmy, że też skorzystamy z okazji i kupimy już bilety autobusowe na podróż za 4 dni do Taman Negara – 75 zł za osobę (dzieci bez zniżki). Ucieszeni faktem, że wreszcie będziemy odbywać dalszą podróż bez komplikacji, bo mieliśmy już bilety w kieszeni, ustawiliśmy się w kolejce do łodzi na Perhentian. Załadunek, który rozpoczął się o godz. 6.00 był bardzo mozolny, trwał ponad godzinę, podpływało wiele łodzi i tak naprawdę system kierowania ludzi na nie był bardzo niezrozumiały.
Po około 30
minutach rejsu małą szybką łodzią dotarliśmy na Perhentian Besar do naszego
wcześniej zamówionego hotelu „Flora Bay Resort”.
Nieprzytomni z niewyspania dowiedzieliśmy się, że nasz pokój (jak większości przybyłych) nie jest jeszcze gotowy. Bagaże zostawiliśmy przed recepcją i poszliśmy na śniadanie. Chyba z tego zmęczenia dopadło nas jakieś zaćmienie umysłu, gdyż przy wszystkich pysznościach w karcie dań zamówiliśmy śniadanie amerykańskie – 15 zł za tosty, parówki i jajecznicę. To jedzenie było najzwyczajniej wstrętne. No ale gdy tylko ciepło zrobiło się w żołądku to zaraz odpłynęliśmy po nieprzespanej nocy. A że ja i Ewa szybciej od Tomka złożyłyśmy nasze ciała na plaży, to on niestety musiał pilnować dzieci, które ochoczo zabawiały się z miejscowymi przedstawicielami ich pokolenia. Ostatni poranny moment tego dnia, który pamiętam, to styczność z ciepłym białym piaskiem. Potem nastała przyjemna ciemność. Około południa jak przez mgłę zaczął docierać do mnie bełkot mojego nieprzytomnego ze zmęczenia męża, który błagał mnie o to, bym się obudziła i przypilnowała dzieci, bo on bez snu już nie wytrzyma. Jednocześnie zbiegło się to z możliwością zakwaterowania w hotelu. Dokonując wpłaty za pokój 4 osobowy z dostawką 1 łóżka w domku przy plaży okazało się, że recepcjonistka pomyliła się na naszą korzyść o jakieś 200 zł. Pokój z łazienką, klimatyzacją i lodówką powinien był nas kosztować 525 zł za 3 noclegi.
Nieprzytomni z niewyspania dowiedzieliśmy się, że nasz pokój (jak większości przybyłych) nie jest jeszcze gotowy. Bagaże zostawiliśmy przed recepcją i poszliśmy na śniadanie. Chyba z tego zmęczenia dopadło nas jakieś zaćmienie umysłu, gdyż przy wszystkich pysznościach w karcie dań zamówiliśmy śniadanie amerykańskie – 15 zł za tosty, parówki i jajecznicę. To jedzenie było najzwyczajniej wstrętne. No ale gdy tylko ciepło zrobiło się w żołądku to zaraz odpłynęliśmy po nieprzespanej nocy. A że ja i Ewa szybciej od Tomka złożyłyśmy nasze ciała na plaży, to on niestety musiał pilnować dzieci, które ochoczo zabawiały się z miejscowymi przedstawicielami ich pokolenia. Ostatni poranny moment tego dnia, który pamiętam, to styczność z ciepłym białym piaskiem. Potem nastała przyjemna ciemność. Około południa jak przez mgłę zaczął docierać do mnie bełkot mojego nieprzytomnego ze zmęczenia męża, który błagał mnie o to, bym się obudziła i przypilnowała dzieci, bo on bez snu już nie wytrzyma. Jednocześnie zbiegło się to z możliwością zakwaterowania w hotelu. Dokonując wpłaty za pokój 4 osobowy z dostawką 1 łóżka w domku przy plaży okazało się, że recepcjonistka pomyliła się na naszą korzyść o jakieś 200 zł. Pokój z łazienką, klimatyzacją i lodówką powinien był nas kosztować 525 zł za 3 noclegi.
Ja z Ewą oraz dziećmi udałyśmy się na plażę pozwalając Tomkowi wyspać się już w pokoju. Kiedy wróciliśmy się rozpakować, to córka bawiąc się przed bungalowem dostrzegła jaskrawo zielonego węża wpełzającego na krzak. Entuzjastycznie uwieczniliśmy go na zdjęciu jednocześnie dowiadując się od obsługi hotelu, że był jadowity.
Po tym doświadczeniu kazaliśmy dzieciom bacznie patrzeć pod nogi.
5 – 6 dzień: Perhentian
Przez kolejne
dwa dni cieszyliśmy się żarem tropików, pysznym jedzeniem w hotelowej
restauracji i orzeźwiającymi shake’ami mocca cafe.
Razem z mężem skorzystaliśmy z oferty wycieczki dotyczącej snorklowania w 3 punktach: na rafie koralowej (fish garden), pływanie z żółwiami morskimi i pływanie z rekinami. Kosztowało to nas 25 zł od osoby i trwało około 2 godzin. Wszystkie ww. atrakcje gwarantowane!
Razem z mężem skorzystaliśmy z oferty wycieczki dotyczącej snorklowania w 3 punktach: na rafie koralowej (fish garden), pływanie z żółwiami morskimi i pływanie z rekinami. Kosztowało to nas 25 zł od osoby i trwało około 2 godzin. Wszystkie ww. atrakcje gwarantowane!
Przykładowe ceny posiłków
serwowanych przez „Flora Bay Resort”:
Musli owocowe – 8 zł – jedna miseczka
spokojnie starczała dla dwójki dzieci i jeszcze my dojadaliśmy po nich,
- omlet – 8 zł,
- talerz owoców – 8 zł,
- herbata – 4 zł,
- shake – 7 zł (soki były
niesmaczne, shake był pyszny),
- krewetki – 10 zł,
- makaron smażony z kurczakiem i
warzywami – 7 zł,
- naleśnik – 7 zł,
- 1 smażone jajko – 1 zł,
- ryba – 13 zł,
- zestaw śniadaniowy (3 tosty,
jajecznica, dżem, herbata) – 7 zł.
7 dzień: Perhentian – Taman
Negara
Około godz.
9.00 po śniadaniu wypłynęliśmy z wyspy by dotrzeć na czas na autobus do Taman
Negara. My zjawiliśmy się w biurze, w którym kupiliśmy bilety, odpowiednio
przed czasem. Przywitał nas sprzedawca i po wymienieniu z nami kilku słów
zrobił niewyraźną minę. Wkrótce okazało
się, że nasz obrotny biznesman sprzed 4 dni nie panował nad interesami i
sprzedał za dużo biletów na ten sam kurs. Zamiast spędzić jeszcze kilka godzin
na plaży, siedzieliśmy w miejscowym przydrożnym barze czekając na kolejny
autobus, który przyjechał późnym popołudniem. Do Taman Negara dojechaliśmy
około północy. Kierowca wysadził nas pod hotelem „TRV hotel”, w którym za pokój
dwuosobowy z łazienką i ciepłą wodą oraz śniadaniem musieliśmy zapłacić 150 zł
za noc(dopłata za materac 10 zł).
8 – 10 dzień: Taman Negara
Rano Tomek
udał się na poszukiwanie tańszego noclegu, ale nie przyniósł dobrych wieści. Wiele miejsc było zajętych, a te, które
zostały, były godne pożałowania: pokój dwuosobowy z zadaszeniem z eternitu,
podłogą w postaci klepiska, bez łazienki (łazienkę stanowiło wiadro umieszczone
w ustronnym miejscu) kosztował 100 zł. Wysoki sezon dał w kość naszym
portfelom, ale chcąc nie chcąc zostaliśmy na 2 noclegi w naszym hotelu.
2 dni
spędziliśmy na włóczeniu się po parku Taman Negara.
Wędrówki były banalnie proste, gdyż korzystaliśmy z wybudowanych pomostów. Treking w głąb dżungli to jeszcze nie była atrakcja dla naszych dzieci Wstęp do Parku dla rodziny czteroosobowej kosztował 5 zł, łódź - 1 zł za osobę w jedną stronę.
Przeszliśmy
po canopy walkway: 5 zł osoba dorosła, 3 zł dziecko.
Szczęście w oczach mojej czterolatki, która maszerowała po mostach zawieszonych w koronach drzew na wysokości 70 metrów nad ziemią, zmusiło mnie do pokonania lęku wysokości i przejścia 280 metrów trasy.
Moja rodzina twierdziła, że widoki były niezapomniane, mąż dostrzegł potężną kobrę wygrzewającą się w słońcu.
Wędrówki były banalnie proste, gdyż korzystaliśmy z wybudowanych pomostów. Treking w głąb dżungli to jeszcze nie była atrakcja dla naszych dzieci Wstęp do Parku dla rodziny czteroosobowej kosztował 5 zł, łódź - 1 zł za osobę w jedną stronę.
Szczęście w oczach mojej czterolatki, która maszerowała po mostach zawieszonych w koronach drzew na wysokości 70 metrów nad ziemią, zmusiło mnie do pokonania lęku wysokości i przejścia 280 metrów trasy.
Moja rodzina twierdziła, że widoki były niezapomniane, mąż dostrzegł potężną kobrę wygrzewającą się w słońcu.
Wybraliśmy się
też na wycieczkę by przyjrzeć się życiu wymierającego już plemienia Orang Asli.
Kosztowało nas to 240 zł za 4 osoby. Do wioski dopływało się łodzią. Wszystkie
nasze drogocenne rzeczy spakowano do worka. I ruszyliśmy. Łódź przełomy
pokonywała tak, że zalewały nas fale wody.
Dla dzieciaków (i nie ukrywajmy – dla nas też była to dodatkowa atrakcja. Wysiedliśmy na brzeg mokrzy od stóp do głów, ale po 15 minutach wszystko było suche jak pieprz. Oczywiście dotarliśmy do plemienia, które miało kontakty z cywilizacją, bo Ci, którzy ich nie mieli, byli dla nas niedostępni. Ale i tak opowieści przewodnika oraz możliwość nawet krótkiego obcowania z tymi ludźmi żyjącymi tak blisko natury było bardzo cennym doświadczeniem. Ciekawe czy jak moje dzieci dorosną, to plemię będzie jeszcze istniało? Obawiam się, że zostaną im tylko zdjęcia…
Na nas nie chlapało (nie, to nieprawda) |
Dla dzieciaków (i nie ukrywajmy – dla nas też była to dodatkowa atrakcja. Wysiedliśmy na brzeg mokrzy od stóp do głów, ale po 15 minutach wszystko było suche jak pieprz. Oczywiście dotarliśmy do plemienia, które miało kontakty z cywilizacją, bo Ci, którzy ich nie mieli, byli dla nas niedostępni. Ale i tak opowieści przewodnika oraz możliwość nawet krótkiego obcowania z tymi ludźmi żyjącymi tak blisko natury było bardzo cennym doświadczeniem. Ciekawe czy jak moje dzieci dorosną, to plemię będzie jeszcze istniało? Obawiam się, że zostaną im tylko zdjęcia…
Zaplatanie liści na pokrycie dachu |
Każdy mógł spróbować strzelania z dmuchawki do celu.
Asia okazała się strzelać najlepiej. Nic nie zastąpi doświadczenia
Strzałki Tomka nawet nie dolatywały do celu.
Poniżej kilka zdjęć z życia wioski
boso wracamy do łodzi |
11 dzień: Taman Negara – Cameron
Highlands
Bilety na busa
z Taman Negara do Cameron Highlands kosztowały nas 85 zł od osoby dorosłej.
Taniej można było jechać z Jerantut, ale nie chciało nam się tam tarabanić. W
Cameron w miejscowości Tanah Rata mieliśmy wcześniej zarezerwowany przez
agoda.pl pokój w Gerard House – pokój 3 osobowy ze śniadaniem za 130 zł. To
była bardzo fajna miejscówka. Nowoczesne i bardzo ładnie urządzone mieszkanie
przeznaczono na hotel. Co prawda jedna łazienka była na 3 pokoje, ale
międzynarodowemu towarzystwu i nam kompletnie to nie przeszkadzało. Do dyspozycji mieliśmy salon z
telewizorem oraz kuchnię, w której samemu przyrządzało się śniadania.
Właścicielka była bardzo obrotną kobietą, która udzielała wszelkich informacji
i załatwiała bilety oraz wycieczki.
Należy
pamiętać, że w Cameron Highlands trzeba wcześniej wynająć pokój i nie planować
podróży w piątek. Wtedy to na weekend zjeżdżają się Malezyjczycy korkując
dojazd do tej krainy z każdej ze stron świata.
12 – 13 dzień: Cameron Highlands
Tu nie tylko
hotel przypadł nam do gustu. Klimat miejscowości był rewelacyjny z temperaturą
nie przekraczającą 25 stopni, rewelacyjną knajpką z hinduskim jedzeniem „Kumar
Restoran” oraz ogromnym wyborem owoców.
Aby zobaczyć pola herbaciane, nie można się było wybrać po prostu pieszo, jak to miało miejsce na Sri Lance, ale trzeba było wykupić wycieczkę za 25 zł od osoby i 15 zł od dziecka. W pakiecie oprócz ładnych widoków pól herbacianych mieliśmy dużo mniej ciekawy zestaw obowiązkowy: zwiedzanie farmy pszczół, rosarium, plantacji truskawek oraz fabryki herbaty, w której bez komentarza przewodnika oglądało się ludzką pracę spoglądając przez pleksi.
14 dzień: Cameron Highlands –
Kuala Lumpur
Bilety
autobusowe do stolicy kosztowały nas 30 zł od osoby. Nasz zarezerwowany na
booking.com pokój 4 osobowy w hotelu „Palmers Guest House” za 50 zł ze
śniadaniem okazał się bardzo kontrowersyjny. Jego niewątpliwą zaletą była cena
oraz położenie: ulica Hang Kasturi była tuż przy food corner (tania i dobra
kuchnia hinduska oraz chińska), Central Market oraz stacji kolejki.
My pokój mieliśmy duży, ale Ewa gnieździła się w maleńkim pokoju bez okna, który w dodatku dopiero co był malowany. Niebywałym było to, że hotel przyjmował gości podczas remontu. Malowane były pokoje, korytarz, drewniane podłogi i poręcze. Wszędzie było czuć farbę i trzeba było uważać by się nie ubrudzić.
Ale z uwagi na to, że ciągle byliśmy poza domem to tak bardzo nam to nie przeszkadzało. Obsługa hotelu ciągle zapominała, że wykupiliśmy pokój ze śniadaniem. I dlatego też nieustannie musieliśmy się wykazywać asertywnością i przypominać, że nam się ono należy. Na szczęście odnosiło to skutek pozytywny.
My pokój mieliśmy duży, ale Ewa gnieździła się w maleńkim pokoju bez okna, który w dodatku dopiero co był malowany. Niebywałym było to, że hotel przyjmował gości podczas remontu. Malowane były pokoje, korytarz, drewniane podłogi i poręcze. Wszędzie było czuć farbę i trzeba było uważać by się nie ubrudzić.
Ale z uwagi na to, że ciągle byliśmy poza domem to tak bardzo nam to nie przeszkadzało. Obsługa hotelu ciągle zapominała, że wykupiliśmy pokój ze śniadaniem. I dlatego też nieustannie musieliśmy się wykazywać asertywnością i przypominać, że nam się ono należy. Na szczęście odnosiło to skutek pozytywny.
15 – 17 dzień: Kuala Lumpur
W stolicy
zostaliśmy na 3 noclegi. Po mieście poruszaliśmy się głównie kolejką (plany
wszędzie dostępne) oraz wycieczkowym autobusem „hop – on – hop – of”- za 45 zł
od osoby (dzieci gratis) korzystając z jednego biletu ważnego przez 24 godziny
mogliśmy wsiadać i wysiadać na dowolnych przystankach usytuowanych przy
najważniejszych atrakcjach Kuala Lumpur.
Z uwagi na to, że głównym hobby Malezyjczyków są zakupy, to po mieście można też poruszać się darmowymi autobusami jeżdżącymi między centrami handlowymi, które są wybudowane przy wielu innych atrakcjach. My z tego nie korzystaliśmy. Obejrzeliśmy ekspozycję Muzeum Miejskiego (wstęp gratis) przy Merdeka Square, w którym prezentowana była m.in. podświetlana makieta stolicy Malezji.
Wielki Meczet był zamknięty z powodu remontu.
Petronas Twin Towers podziwialiśmy w nocy i w dzień nie korzystając z płatnego 95 zł wjazdu na taras widokowy. Wjechaliśmy za to na Menarę – wieżę telewizyjną – 47 zł/ 22 zł. Cena była dosyć wygórowana, ale możliwość obejrzenia panoramy Kuala Lumpur ze sławnymi wieżami Petronas przeważyła. I co zaskakujące – to było doskonałe miejsce na kupno pamiątek, gdyż było tanio.
Z uwagi na to, że głównym hobby Malezyjczyków są zakupy, to po mieście można też poruszać się darmowymi autobusami jeżdżącymi między centrami handlowymi, które są wybudowane przy wielu innych atrakcjach. My z tego nie korzystaliśmy. Obejrzeliśmy ekspozycję Muzeum Miejskiego (wstęp gratis) przy Merdeka Square, w którym prezentowana była m.in. podświetlana makieta stolicy Malezji.
Wielki Meczet był zamknięty z powodu remontu.
Petronas Twin Towers podziwialiśmy w nocy i w dzień nie korzystając z płatnego 95 zł wjazdu na taras widokowy. Wjechaliśmy za to na Menarę – wieżę telewizyjną – 47 zł/ 22 zł. Cena była dosyć wygórowana, ale możliwość obejrzenia panoramy Kuala Lumpur ze sławnymi wieżami Petronas przeważyła. I co zaskakujące – to było doskonałe miejsce na kupno pamiątek, gdyż było tanio.
Zrezygnowaliśmy z odwiedzenia drogiego Parku
Ptaków (49 zł/ 38 zł) na rzecz bardzo ciekawej Motylarni za 20 zł/ 10 zł.
Następnie udaliśmy się do Batu Caves (dojeżdża tam kolejka) z pominięciem Dark Cave (35 zł) i Art Galery (15 zł/7zł).
Następnie udaliśmy się do Batu Caves (dojeżdża tam kolejka) z pominięciem Dark Cave (35 zł) i Art Galery (15 zł/7zł).
Postanowiliśmy też spróbować duriana. Szału nie było, smak przeciętny jak dla nas.
Po minie widać, że nie jest to ulubiony owoc Niny.
18 dzień: Kuala Lumpur – Melaka –
Kuala Lumpur
Dzień
wcześniej kupiliśmy bilety autobusowe do Melaki za 13,60 zł. Rano mieliśmy
pecha bo zepsuła się kolejka i spóźniliśmy się na autobus. Musieliśmy kupić
bilety na kolejny autobus – były tańsze – 9 zł. Po 2 godzinach dojechaliśmy do
Melaki na Dworzec Sentral Melaka, skąd wsiedliśmy do autobusu nr 17 by w 20
minut dojechać do centrum Starego Miasta (Town Square lub Dutch Square) za 1,30
zł. Wracając wsiadaliśmy na tym samym przystanku, ale autobus jechał o wiele
dłużej – prawie 1 godzinę. Przez to ledwo zdążyliśmy na autobus powrotny do
Kuala Lumpur.
W Melace
zwiedzaliśmy kościoły i świątynię chińską, wędrowaliśmy uliczkami Starego
Miasta podziwiając architekturę kolonialną.
19 dzień: Kuala Lumpur – Kuching
(Borneo)
Bilety
lotnicze mieliśmy kupione już wiele miesięcy przez podróżą. Lecieliśmy liniami
„Air Asia”. Stolica Malezji jest doskonale skomunikowana z lotniskiem. Z dworca
Kuala Lumpur Sentral wykupując bilet „KLIA to LCCT” za 12,50 zł/ 6.30 zł jechaliśmy kolejką oraz autobusem na
lotnisko. Przejazd zajął około 2 godzin. Wejście na odloty krajowe znajdowało
się koło Mc Donalda. Formalności na lotnisku trwały dosyć długo.
Taxi z
lotniska do centrum kosztowała 26 zł i cena nie była do negocjacji. W Kuching
mieliśmy już zarezerwowany pokój 5 osobowy „Tai Pan Hotel” za 35 $. To była
kolejna fajna miejscówka, gdyż tuż pod nami znajdowały się jadłodajnie z tanim
i pysznym jedzeniem oraz biura podróży. Do końca dnia zwiedzaliśmy miasto
wędrując wzdłuż deptaku nad wodą w centrum miasta. Mieliśmy też szczęście
odwiedzić przeważnie zamkniętą chińską świątynię.
20 dzień: Kuching – Park Narodowy
Bako
Skorzystaliśmy
z oferty jednego z biur podróży, gdyż okazało się, że dojazd do Sarawak Cultural
Village na własną rękę (czyli taxi) kosztowałby nas tyle samo, a taksówkarz nie
pełniłby roli przewodnika. Za 90 zł od osoby dorosłej (dzieci gratis, ale
trzeba było to negocjować) dojechaliśmy do skansenu prezentującego domy,
zwyczaje i kulturę plemion zamieszkujących Malezję czyli Sarawak Cultural
Village, zwiedziliśmy to ciekawe miejsce wraz z przewodnikiem. W cenie był też
bardzo interesujący pokaz tańców plemiennych – godz. 11.30 (drugi był
wieczorem).
wspólny taniec |
Po południu
udaliśmy się na przystanek autobusowy (wskazany przez miejscowych), skąd
mieliśmy jechać do Parku Narodowego Bako. Autobus miał być za 30 minut. Po
godzinnym wyczekiwaniu we wściekłym upale daliśmy a wygraną i złapaliśmy taxi –
35 zł za kurs. Do przystani, skąd odpływały łodzie, dostaliśmy się w ostatniej
chwili – na ostatnią łódź w tym czasie o godz. 17.00. Koszt łodzi w dwie strony
wyniósł 94 zł.
Wstęp do Parku – 20 zł, dzieci gratis. Bungalow (lub pokój/ łóżko) w Parku należało zarezerwować dużo wcześniej. Ja zamówiłam go około pół roku wcześniej przez stronę internetową www.sarawakforestry.com. Do Parku można przypłynąć tylko gdy ma się rezerwację noclegu lub gdy wykupi się wycieczkę z biura podróży. Za 2 noce w domku z dwoma pokojami 3 osobowymi i łazienką zapłaciliśmy 318 zł.
W ośrodku była stołówka z przyzwoitymi cenami posiłków. Jak zwykle w takich miejscach dosyć droga była woda mineralna (cena dwukrotnie wyższa od normalnej) Bardziej zapobiegliwi turyści przywozili ze sobą do Bako zgrzewki wody mineralnej i napoje w puszkach.
Wstęp do Parku – 20 zł, dzieci gratis. Bungalow (lub pokój/ łóżko) w Parku należało zarezerwować dużo wcześniej. Ja zamówiłam go około pół roku wcześniej przez stronę internetową www.sarawakforestry.com. Do Parku można przypłynąć tylko gdy ma się rezerwację noclegu lub gdy wykupi się wycieczkę z biura podróży. Za 2 noce w domku z dwoma pokojami 3 osobowymi i łazienką zapłaciliśmy 318 zł.
W ośrodku była stołówka z przyzwoitymi cenami posiłków. Jak zwykle w takich miejscach dosyć droga była woda mineralna (cena dwukrotnie wyższa od normalnej) Bardziej zapobiegliwi turyści przywozili ze sobą do Bako zgrzewki wody mineralnej i napoje w puszkach.
Wieczorny
spacer po plaży wśród małp i dzików zaowocował wykupieniem wycieczki na tzw.
nocne safari po Parku – 10 zł/ 5 zł. Była to ponad dwugodzinna piesza wyprawa z przewodnikiem,
całkowicie bezpieczna dla dzieci i … ciekawa tylko dla nich. Nie spotkaliśmy
żadnych dzikich ssaków, tylko tarantulę, patyczaki, 2 jadowite węże
i dwucentymetrową żabę. Ale dla dzieci nocny spacer po dżungli był nie
lada atrakcją.
21 dzień: Park Narodowy Bako
Cały dzień
poświęciliśmy na wędrówki szlakami. Wrażenia niezapomniane! Dzieci jak kozice
pokonywały korzenie i skały. Często słyszeliśmy buszujące wśród drzew nosacze,
ale nie mogliśmy ich dostrzec. Jak tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do naszego
bungalowu, to okazało się, że żerowały sobie na drzewie tuż przy nim. Mieliśmy
okazję podziwiać te niezwykłe małpy z bardzo bliskiej odległości.
Dostępne trasy okazały się dość zróżnicowane pod względem trudności, jednak każdy w zależności od predyspozycji i sił może dobrać coś dla siebie. Ostatecznie można wynająć przewodnika, który poprowadzi nas wybraną trasą. W parku panowała dość duża wilgotność. Obsługa odradzała nam kąpiel na pobliskiej plaży z uwagi na obecność na dnie niebezpiecznych płaszczek.
Dostępne trasy okazały się dość zróżnicowane pod względem trudności, jednak każdy w zależności od predyspozycji i sił może dobrać coś dla siebie. Ostatecznie można wynająć przewodnika, który poprowadzi nas wybraną trasą. W parku panowała dość duża wilgotność. Obsługa odradzała nam kąpiel na pobliskiej plaży z uwagi na obecność na dnie niebezpiecznych płaszczek.
22 dzień: Park Narodowy Bako –
Kuching
Z wielką
niechęcią upuściliśmy to niezwykłe miejsce - na naszej liście malezyjskich
atrakcji – absolutne „must see”. Wróciliśmy do naszego wypróbowanego hotelu w
Kuching, by po południu (na godz. 15.00) wreszcie wybrać się do miejsca, które
przywiodło mnie na Borneo – do Semengoh Orangutan Sanctuary. Wycieczka do
Centrum Rehabilitacji Orangutanów kosztowała 75 zł/ 37,5 zł. Obecność dzieci
okazała się problematyczna. Małpy nie lubią dzieci z uwagi na ich hałaśliwość i
nieobliczalność, stąd mogą je zaatakować. Ale pragnienie realizacji marzenia
zobaczenia w naturalnym środowisku zagrożonych wyginięciem orangutanów było tak
przemożne, że nie zrezygnowaliśmy z odwiedzenia tego miejsca. Po prostu przestrzegliśmy
dzieciaki, że kategorycznie mają być cicho, nie mogą się kłócić i płakać. Dzieci
zrozumiały powagę sytuacji.
Zaprowadzono
nas do miejsca w środku dżungli (takich miejsc było tam kilka), w którym
dokarmiano orangutany przystosowywane do życia na wolności. Tam mogliśmy zostać
tylko godzinę. Po 30 minutach oczekiwania jak już prawie wszyscy straciliśmy
nadzieję, a córka zaczęła się niecierpliwić, przybyła samica z miesięcznym
maleństwem. Ten widok uczepionego maminego futra oseska rozczulił wszystkich.
Czas wizyty dobiegł końca, a tu nikt nie chciał odejść. Na szczęście w drodze
powrotnej w innym miejscu mieliśmy okazję obejrzeć kolejną troskliwą małpią
mamę z jej dzieciątkiem. Czas pobytu w tym wzruszającym miejscu został znacznie
przekroczony.
Do Semengoh
najłatwiej było się dostać taksówką lub wziąć wycieczkę, która równała się
cenie taxi. Autobus miejski nie dojeżdżał do tego miejsca zatrzymując się ponad
2 km
przed Rezerwatem.
Nasze jedzonko - pycha
Nasze jedzonko - pycha
23 dzień: Kuching – Miri
Tym razem do
Miri lecieliśmy liniami Malaysia Airlines, gdyż bilet lotniczy kilka miesięcy
wcześniej udało na się kupić taniej niż bilet autobusowy. Lot trwał 1 godzinę,
a przejazd autobusem zabierał około 10 – 12 godzin. Z lotniska za 29 zł
dojechaliśmy taksówką do hotelu „Coco House” (za 2 pokoje i 2 noce ze śniadaniami
zapłaciliśmy 71 $).
W planach
mieliśmy zwiedzić jaskinię Niah. Aby je sprawnie zrealizować zdecydowaliśmy się
znowu na taxi – 300 zł za kurs w dwie strony. Dojazd zajął 1,5 godziny. Wstęp
do Parku – 20 zł (dzieci gratis).
Następnie musieliśmy przepłynąć łodzią przez rzekę (cena 1 zł/ 0,50 zł) i przejść około 3 km przygotowaną trasą (chodnik) przez dżunglę.
Jak wyruszyliśmy o godz. 11.30, to wróciliśmy powrotem do samochodu o godz. 16.30. Jaskinia Niah należąca do największych na świecie była przepiękna, o niesamowitych kolorach i strukturze skał. Z uwagi na to, że żyją tam miliony nietoperzy, oczywistym miało być, że zostaniemy przez nie „pobrudzeni”. Kwestią sporną miało być tylko, kto będzie pierwszy, a to że będzie było pewne. Jeśli tak na to patrzeć, to wróciliśmy nieco „rozczarowani”, gdyż nikt z nas nie został naznaczony.
Do zwiedzania jaskini konieczne były własne latarki. Część trasy wiedzie przez całkowite ciemności, nie ma tam sztucznego oświetlenia. Do robienia zdjęć warto zabrać statyw ze względu na długi czas naświetlania zdjęć. W jaskini było gorąco i parno. Nie trzeba zabierać ciepłej odzieży.Po takiej wycieczce apetyt dopisywał.
Następnie musieliśmy przepłynąć łodzią przez rzekę (cena 1 zł/ 0,50 zł) i przejść około 3 km przygotowaną trasą (chodnik) przez dżunglę.
Jak wyruszyliśmy o godz. 11.30, to wróciliśmy powrotem do samochodu o godz. 16.30. Jaskinia Niah należąca do największych na świecie była przepiękna, o niesamowitych kolorach i strukturze skał. Z uwagi na to, że żyją tam miliony nietoperzy, oczywistym miało być, że zostaniemy przez nie „pobrudzeni”. Kwestią sporną miało być tylko, kto będzie pierwszy, a to że będzie było pewne. Jeśli tak na to patrzeć, to wróciliśmy nieco „rozczarowani”, gdyż nikt z nas nie został naznaczony.
Do zwiedzania jaskini konieczne były własne latarki. Część trasy wiedzie przez całkowite ciemności, nie ma tam sztucznego oświetlenia. Do robienia zdjęć warto zabrać statyw ze względu na długi czas naświetlania zdjęć. W jaskini było gorąco i parno. Nie trzeba zabierać ciepłej odzieży.Po takiej wycieczce apetyt dopisywał.
24 dzień: Miri
Zrezygnowaliśmy
z horrendalnie drogiej (przemnożyć
przez ilość osób) farmy krokodyli - cena 68 zł/ 34 zł. W zamian postanowiliśmy
wypocząć na plaży o romantycznej nazwie Hawai Beach. W tym celu udaliśmy się
pobliski dworzec autobusowy. Czekając koło godziny na lokalny transport, już
prawie nieprzytomni od spalin resztką sił zaczęliśmy szukać powoli
znienawidzonych wyciągaczy pieniędzy czyli taxi. Negocjacje zajęły nam dobre 30
minut, w tym czasie nie podjechał żaden autobus, a miejscowi też zaczęli umykać
w stronę taksówkarzy. Za 30 zł dojechaliśmy do celu i umówiliśmy się z kierowcą
na godzinę powrotu.
Plaża była
piaszczysta, szeroka i absolutnie pusta. Byliśmy jedynymi plażowiczami. Morze w
tym miejscu nie było przejrzyste.
Mąż ochoczo wskoczył do ciepłej wody i równie ochoczo z niej wyskoczył. Okazało się, że miał bliskie spotkanie ze sporej wielkości krabem, który użarł go w nadgarstek. Zatem resztę dnia spędziliśmy jedynie na kąpielach słonecznych.
Dopiero po południu zorientowaliśmy się, że zostaliśmy pogryzieni przez maleńkie muchy. Nikt z nas nie czuł jak nas gryzły, ale później jeszcze wiele dni odczuwaliśmy swędzące skutki tego owadziego procederu.
Mąż ochoczo wskoczył do ciepłej wody i równie ochoczo z niej wyskoczył. Okazało się, że miał bliskie spotkanie ze sporej wielkości krabem, który użarł go w nadgarstek. Zatem resztę dnia spędziliśmy jedynie na kąpielach słonecznych.
Dopiero po południu zorientowaliśmy się, że zostaliśmy pogryzieni przez maleńkie muchy. Nikt z nas nie czuł jak nas gryzły, ale później jeszcze wiele dni odczuwaliśmy swędzące skutki tego owadziego procederu.
Powrót do
hotelu też okazał się mało przyjemny, bo nasz taksówkarz zażądał więcej niż się
z nami umówił. Ale swego zamiaru nie zrealizował. Wieczorem postanowiliśmy się
wybrać na spacer po mieście. I tym razem spotkało nas wielkie zaskoczenie –
recepcjonistka z naszego hotelu odradziła nam wieczorny spacer ostrzegając, że nie jest bezpiecznie. Nie
dowierzając jej do końca ziściliśmy nasze plany obserwując jak około godz.
19.00 wszystkie sklepy i lokale były zamykane z hukiem opadających krat, a
miasto błyskawicznie pustoszało. Poszliśmy w ślady miejscowej ludności i
zaszyliśmy się hotelowej restauracji dogadzając kubkom smakowym.
25 dzień: Miri – Singapur
Przelot
liniami Air Asia do Singapuru odbył się sprawnie. Taxi z lotniska dojechaliśmy
za 19 S$ do dzielnicy Littre India, w której mieliśmy zarezerwowany pokój w hostelu
„ Footprints Hostel” na ul. Perak 25
A (193,48$ za 2 noce w pokoju 5 osobowym ze śniadaniem).
Czysto, przyjemnie, można było zostawić rzeczy i udać się w miasto, a przy wymeldowaniu mogliśmy również zostawić bagaże (za darmo) skorzystać z prysznica przed wylotem.
Czysto, przyjemnie, można było zostawić rzeczy i udać się w miasto, a przy wymeldowaniu mogliśmy również zostawić bagaże (za darmo) skorzystać z prysznica przed wylotem.
Singapur
przywitał nas deszczem, który towarzyszył nam, z przerwami, przez cały pobyt
tam. Poruszaliśmy się metrem (około 0.30 S$ za przejazd 1 stacji, dzieci do 120 cm gratis). Wjechaliśmy
na taras widokowy Marina Bay Sands – 20S$/ 14S$. Wieczorem obejrzeliśmy pokaz
laserów z Marina Bay Sands, który był najlepiej widoczny z Merlion Park (na
wybrzeżu za Fulerton Bay Hotel). Pokazy odbywały się: niedziela-wtorek: godz.
20.00, 21.30; poniedziałek, środa – sobota godz. 20.00, 21.30, 23.00.
Witryna sklepu z figurkami z filmów z superbohaterami |
26 dzień: Singapur – Legoland w
Johor Bahru (Malezja) – Singapur
Granicę
malezyjsko – singapurską pokonaliśmy w znany już sobie sposób (w recepcji
wskazano nam gdzie jest przystanek autobusu) – bilet z Singapuru do Malezji
kosztował 7S$ (czyli 17,5 zł), a z Malezji do Singapuru 7 zł – takie kuriozum.
Niestety spóźniliśmy się na autobus do Legolandu, który odjeżdżał z dworca na
granicy JB Central. Z uwagi na to, że następny miał być za 2 godziny, no to
cóż, znowu została nam taxi – 50 zł za kurs w jedną stronę. Bilet do Legolandu
kosztował 112zł/ 96 zł i zawierał wszystkie atrakcje. Za jedzenie trzeba było
płacić osobno. Wybraliśmy najtańszą opcję obiadową – za 56 zł 4 zupy, duża
pizza i 4 napoje.
Po niesamowitych atrakcjach dnia ruszyliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Rozkład jazdy okazał się nieczytelny również dla Malezyjczyków, bo przychodząc na 15 minut przed jak nam się wydawało odjazdem autobusu do JB Sentral, czekaliśmy na niego 1,5 godziny. A razem z nami tłum ludzi. Wreszcie publicznym transportem za 4 zł dotarliśmy na granicę, a następnie do Singapuru.
Po niesamowitych atrakcjach dnia ruszyliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Rozkład jazdy okazał się nieczytelny również dla Malezyjczyków, bo przychodząc na 15 minut przed jak nam się wydawało odjazdem autobusu do JB Sentral, czekaliśmy na niego 1,5 godziny. A razem z nami tłum ludzi. Wreszcie publicznym transportem za 4 zł dotarliśmy na granicę, a następnie do Singapuru.
Tego samego
dnia daliśmy jeszcze radę obejrzeć efektowny Park Avatara usytuowany na tyłach
Marina Bay Sands.
27 dzień: Singapur – powrót
Z samego rana
pojechaliśmy na Sentosę (dosłownie, bo na tą wyspę rozrywki wjeżdżało się
kolejką tzw. monorail za 4S$). Naszym celem było największe na świecie
Oceanarium (zwane tam Aquarium), za które zapłaciliśmy kartą debetową – 33/23
S$. Nie pożałowaliśmy swego wyboru. Przez ponad 3 godziny zachwycaliśmy się
bogactwem wszystkich mórz i oceanów świata podanym w bardzo nowoczesnej formie.
Przed wylotem,
który mieliśmy około godz. 23.00, zdążyliśmy jeszcze obejrzeć światowej klasy
kolekcję Muzeum Cywilizacji Azji (cena 8S$, dzieci gratis). Taxi na lotnisko
kosztowała nas 20 S$.
Singapur
pożegnaliśmy przeziębieniem wywołanym przechodzeniem z klimatyzowanych –
czytaj zbyt zimnych pomieszczeń na upalne ulice metropolii. Jakby powiedział
Singapurczyk – sorry, taki mamy klimat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz