SRI LANKA 2013



www.wyprawymarzen.blogspot.com 



Joanna Kusiak
Sri Lanka 2013 – początek pory deszczowej też dobry na weekend majowy

Podróżnicy: Joanna i Tomasz Kusiak
Termin podróży: 7 dni na przełomie kwietnia i maja 2013 r.
Przelot: Qatar Airways: Warszawa – Doha – Kolombo, Kolombo – Doha – Warszawa
Czas przelotu w jedną stronę: 6h + 4,5h
Różnica czasu: +3h
Waluta: rupia (LKR). 100 LKR= 2,40 zł. Korzystaliśmy z bankomatów, które były powszechne. Przewodnik Lonely Planet opisujący, że w miejscowości Ella nie ma bankomatu, jest już nieaktualny w tej kwestii (i nie tylko tej!)
Wiza: 30 dolarów; formalności wizowe załatwiane na lotnisku
Prąd: 220 V, ale angielskie wtyczki, które można zastąpić naszymi wciskając szpatułkę (do uszu) w trzecią dziurę
Zdrowie: nie ma obowiązkowych szczepień, nie ma malarii, ale jest denga, dlatego też stosowaliśmy repelenty (mugga) oraz spaliśmy pod moskitierami
Przykładowe ceny:
Pokój dwuosobowy z łazienką i moskitierą: 1500 – 3500 LKR
Kartka + znaczek – 50 LKR
1,5 l wody mineralnej – 65 LKR
Banany: 1 kg – 60 LKR
Lion Beer: 0,5 l – 230 LKR
Herbata: dzbanuszek ok. 0,5 l – 175 – 200 LKR
Sok z wyciskanych owoców: 150 – 300 LKR
Coca – cola w barze (0,3) – 100 LKR
Śniadania: 400 – 700 LKR na 2 osoby
Zupa: 150 – 350 LKR
Obiady (ryby, ryż, warzywa): 600 – 1100 LKR
Często należy doliczyć 10% napiwku do cen podanych w karcie.
Internet: 50 LKR za 30 minut.
Kontakt: Asia Kusiak: busiek4@wp.pl


1 dzień: Kolombo – Galle - Mirissa
Wylądowaliśmy w Kolombo nad ranem. Formalności wizowe na lotnisku przeprowadzono bardzo sprawnie.  Szybkie przebranie się w letnie odzienie, wypłata kasy z bankomatu na lotnisku i wreszcie wyszliśmy z klimatyzowanego pomieszczenia. Od razu zderzamy się ze ścianą ukropu i wilgoci. Upał doskwierał nam przez cały pierwszy dzień tak, że chyba po raz pierwszy w życiu wylewaliśmy hektolitry potu. Po zimnej Polsce upalna Sri Lanka okazała się dla naszych organizmów trudna do zniesienia. Ale na szczęście okazało się, że była to sytuacja przejściowa. W dniu następnym w tropikalnym klimacie czuliśmy się już jak ryby w wodzie.
Po dosyć długich negocjacjach dotyczących ceny spod lotniska udało nam się znaleźć odpowiedni transport do Mirissy przez Galle. Za taksówkę zapłaciliśmy 10 000 LKR. W Galle zatrzymaliśmy się na jakieś 2 godziny by zwiedzić to kolonialne miasto. Warto zacząć od wędrówki murami okalającymi starą część miasta, gdyż z jednej strony można obejrzeć ciekawą kolonialną architekturę, a z drugiej relaksować się widokiem Oceanu Indyjskiego i chłodzić przyjemną bryzą. Każda przyjemność kiedyś się kończy i tak  w końcu udaliśmy się w głąb starego miasta. To co nas zaskoczyło to była czystość ulic, pięknie zachowane budowle i … brak turystów. Oprócz może uciążliwego upału nic nie zakłócało naszej włóczęgi po uliczkach Galle, podczas której zwiedziliśmy między innymi kościół Dutch Reformed Chuch z 1755 r.
Żelaznym punktem każdej naszej podróży stanowi wysłanie kartki do mojej babci, co przynosi zawsze dodatkowe przygody w postaci błądzenia w poszukiwaniu poczty. Tym razem pocztę znaleźliśmy błyskawicznie, znajdowała się obok kościoła Dutch Reformed Church. Za to zaskoczyło nas wnętrze – przenieśliśmy się wieki wstecz do czasów panowania brytyjskiego. Chociażby dla tych wrażeń warto było wejść do tego niepozornego budyneczku.
Na tym zakończyliśmy spacer po Galle i udaliśmy się dalej do Mirissy. Jadąc przez Waligamę wypatrywaliśmy wędkarzy stojących na kijach w morzu, ale kierowca poinformował nas, że za ten egzotyczny widok trzeba słono zapłacić. Nikt już tak nie wędkuje, no chyba, że turyści obficie rzucą rupiami.
Dotarliśmy do Mirissy wybierając pokój z wiatrakiem w hotelu „Ocean Moon Hotel” za 1500 LKR, który był usytuowany nad samym Oceanem. Kiedy przyszło nam rozliczyć się z naszym kierowcą, to zażądał od nas jeszcze napiwku do umówionej ceny. Pomni długich negocjacji absolutnie mu odmówiliśmy i odszedł niepyszny. Taka sytuacja spotkała nas jeszcze raz podczas tej podróży i postąpiliśmy dokładnie tak samo – odmówiliśmy.
Zamówiliśmy w hotelu kolację na godzinę 19.00 i ruszyliśmy na spacer plażą. Przy okazji chcieliśmy się rozejrzeć za rejsami na oglądanie wielorybów. Wypytując o to w kilku miejscach naszą nieufność wzbudziła niska cena takiej wycieczki. Wreszcie ktoś przyznał się, że największe prawdopodobieństwo zobaczenia wielorybów występuje w okresie od listopada do marca, a obecnie możemy zobaczyć tylko delfiny. Te ssaki już widzieliśmy przy okazji innych podróży, więc sobie odpuściliśmy.
Wróciliśmy do hotelu na pyszną kolację składającą się z ryby w sosie curry, ciemnego ryżu, kombinacji różnych pieczonych warzyw, piwa Lion Beer - dla męża (okazało się niesmaczne i więcej na Sri Lance nie zamawialiśmy piwa) i soku wyciskanego z ananasa dla mnie. Jedzenie (bez picia) kosztowało nas 450 LKR (na 2 osoby). Na Sri Lance, w przeciwieństwie do tego do czego przyzwyczaiły na inne kraje azjatyckie, jedzenie głównie zamawiało się w hotelach.  Nie ma tam dobrze rozwiniętej tradycji „jedzenia na mieście”. Miało to też swój urok i wygodę, gdyż zawsze po uprzednim zgłoszeniu w miejscu nocowania można było smacznie zjeść. Każdy hotel miał swoją domową kuchnię i w każdym ta sama potrawa smakowała zupełnie inaczej, ale zawsze pysznie. W naszym „Ocean Moon Hotel” chcieliśmy zamówić krewetki, ale właściciel poinstruował nas, aby o tej porze roku na południowym wybrzeżu ich nie jeść, gdyż na pewno nie będą świeże. I dlatego polecił nam rybę, po którą specjalnie dla nas pojechał do rybaków. Wybór okazał się doskonały.

2 dzień: Mirissa
No cóż, fiasko naszego sztandarowego punktu programu – czyli wieloryby - niejako zmusiło nas do zmiany planów w kierunku relaksu i plażowania. Wypoczynek na prawie pustej plaży oraz dostarczanie do organizmu bomby witaminowej w postaci soków z wyciskanych owoców okazał się zbawienny po męczącej podróży samolotem i szoku temperaturowym. To nie był dobry czas na pływanie w Oceanie, gdyż fale były za duże i zbyt silne. Ale surfingowcy byli w swoim żywiole. Dla każdego coś miłego.
Po południu porzuciliśmy słodkie lenistwo na rzecz negocjacji cenowych dotyczących wycieczki do Parku Narodowego Yala. Pierwotnie mieliśmy tam jechać dopiero na 4 dzień naszej podróży, gdyż mieliśmy poruszać się lokalnym transportem w kierunku Tissymaharamy (Tissa). Ale zainteresowały nas oferty wycieczkowe. Ich organizatorzy nudzili się, gdyż sezon skończył się 2 tygodnie temu i zaczęli przedstawiać rozsądne propozycje. Wybraliśmy Sanjaya Pererę, dobrze mówiącego po angielsku właściciela firmy „Lankatracker” (lankatracker.simdif.com, lankatracker@yahoo.com). Zaoferował nam wyjazd jeepem z samej Mirissy wraz ze zwiedzaniem Parku Narodowego Yala trasami mało uczęszczanymi przez turystów za 17000 LKR. Skusiła nas możliwość skrócenia czasu dotarcia do Parku i zwiedzenia go jeszcze w 3 dniu naszej podróży.

3 dzień: Mirissa – Yala – Tissamaharama
Po śniadaniu składającym się z jajecznicy, tostów z masłem i dżemem oraz dzbanka kawy o pojemności 4 sporych filiżanek, które kosztowało 455 LKR dla 2 osób (herbata zamiast kawy tańsza o 30 LKR) o godz. 8.00 wyruszyliśmy spod naszego hotelu w dalszą podróż. Nasz kierowca po drodze zatrzymał się w 2 miejscach. Jedno to była Świątynia Słonia, w której za drobną donacją mogliśmy podejść do oswojonych słoni, głaskać je, a nawet ich dosiąść (czego nie zrobiliśmy). Drugie miejsce to był przydrożny bar oferujący „curd”. Potrawa ta okazała się pysznym jogurtem z mleka bawolego polanym miodem pochodzącym z drzewa miodnego (to nie był miód pszczeli). Zajechaliśmy do Tissy, bagaże zrzuciliśmy w hotelu „Travellerr’s Home” – 3300 LKR za pokój klimatyzacją (2000 LKR bez klimy), zjedliśmy tam posiłek – zupa pomidorowa za 150 LKR i ruszyliśmy na safari do Parku. Wjechaliśmy boczną bramą (główną wjeżdżały tabuny turystów) mijając po drodze małpy (podobne do makaków), około 1,5 metrowe gady, dzioborożce i inne ptaki, po czym ruszyliśmy w poszukiwaniu podobno licznych zwierząt. Rzeczywiście po drodze nie mijaliśmy żadnych jeepów, jeździliśmy wśród malowniczej scenerii: skał, bagnisk, łąk, dżungli, ale oprócz niezliczonych stad jeleni, bawołów i różnych ptaków nie widzieliśmy najbardziej oczekiwanych - lampartów i słoni. Nieustający od kilku dni upał według naszego kierowcy był powodem pochowania się zwierząt w zacienione i niedostępne miejsca. Nasz przewodnik robił się coraz bardziej zdenerwowany, bo od tej wyprawy zależała jego reputacja i dalsza pomyślność interesu. Z każdego bowiem safari umieszczał zdjęcia na facebooku wraz z opiniami zadowolonych klientów, w ten sposób polując na następnych. Postanowił zrobić przerwę i zawiózł nas  na urokliwą plażę. Park Narodowy Yala jest bowiem położony nad Oceanem. Wysokie piaszczyste brzegi ładnie się odcinały na tle ciemnej wody oraz widniejących w oddali skał. Po drodze jeszcze zobaczyliśmy zająca (ha, w Polsce już rzadkość), krokodyla i dwie mangusty. Gdy temperatura trochę spadła ruszyliśmy  z powrotem na nasze safari. I znowu, tabuny turystów ruszyły utartymi szlakami, a my uparcie w drugą stronę. I opłaciło się. Zaczęły w oddali pojawiać się słonie. Na razie były w miejscach niedostępnych i mogliśmy obserwować je tylko z daleka, ale uparcie szukaliśmy z nimi bliższego kontaktu. Determinacja naszego przewodnika została nagrodzona, gdyż tuż przed zachodem słońca dosłownie najechaliśmy na posilającego się nad brzegiem sadzawki słonia. Kierowca wyłączył silnik samochodu, a my mogliśmy podziwiać to zwierzę z odległości może 3 metrów. Ku radości przewodnika nasze rozanielone twarze zostały umieszczone na facebooku. Co prawda nie widzieliśmy lamparta, ale ten słoń prawie na wyciągnięcie ręki spowodował, że safari ostatecznie uznaliśmy za udane. Na pewno lepiej jest wybrać opcję wyprawy do Yala o wschodzie słońca, bo wtedy pojawia się więcej zwierząt. Ale należy pamiętać, że około południa wszystkie one się chowają i jak wynika z naszego doświadczenia, wychodzą dopiero przez zapadnięciem zmroku. Nie ma możliwości zorganizowania nocnego safari, przed pojawieniem się ciemności wszyscy zwiedzający muszą opuścić Park.
Do naszego hotelu w Tissa wróciliśmy już w strugach deszczu. Właścicielkę hotelu zagadaliśmy na temat transportu do Ella. Powiedziała nam, że jest jeden autobus do Ella, który odjeżdża z dworca autobusowego o godz. 8.15. Zamówiliśmy na rano śniadanie i szczęśliwi, że wszystko nam się tak pomyślnie układa, poszliśmy spać.

4 dzień: Tissa – Ella
Za standardowe śniadanie (jajecznica, tosty, dżem, kawa lub herbata) zapłaciliśmy 700 LKR za 2 osoby, wsiedliśmy do tuk – tuka i za 150 LKR zajechaliśmy na dworzec autobusowy. Byliśmy co najmniej 30 minut przed odjazdem autobusu. Ale jakież było nasze zdziwienie, gdy dowiedzieliśmy się, że autobus do Elli owszem odjeżdża o 8.15, ale z miejscowości Wirawila, a nie Tissa. Nasz błąd – w przewodniku Lonely Planet było to opisane, ale my zawierzyliśmy właścicielce hotelu, nie zaglądając do przewodnika. Nie było czasu na rozpamiętywanie porażki. Błyskawicznie znaleźliśmy kierowcę z samochodem, który za 6000 LKR zawiózł nas do Elli zatrzymując się po drodze przy malowniczych wodospadach Ravana. I to był drugi, i ostatni przypadek, że kierowca po skończonym kursie w sposób nieudany dla siebie chciał nas naciągnąć na napiwek.
Ella oferowała bardzo dużo dobrej jakości pokoi hotelowych. My zatrzymaliśmy się w „Littre Haven Home Stay” na Passara Road za cenę 2800 LKR. W przypadku tego noclegu uzyskaliśmy najlepszy stosunek jakości do ceny.
Po przyjeździe udaliśmy się w stronę pól herbacianych, z których widać Littre Adam’s Peak, ale nadeszła mgła, która przysłoniła wszystko. Nieco niepocieszeni poszliśmy na dworzec kolejowy, którego wygląd sprawiał nieodparte wrażenie, że zaraz wyjdzie z niego Filias Fogg z książki Verne’a. Zakupiliśmy tam wydrukowany na laserowej drukarce bilet II klasy do miejscowości Nanu Oya znajdującej się na trasie Ella – Kandy (600 LKR od osoby). Bilety na III klasę były tekturowymi prostokątnymi kartonikami z dziurką w środku! Czy ktoś je jeszcze pamięta z naszych PRL-owskich czasów? My tak! Wybraliśmy 2 klasę, gdyż miała numerowane miejsca. I klasa kosztowała 1200 LKR.
Po drodze wstąpiliśmy do swojskiej, bezpretensjonalnej herbaciarni, za darmo spróbowaliśmy zaproponowanej przez panią herbaty, którą następnie zakupiliśmy w ilości 1 kg za 1100 LKR (do dzisiaj żałujemy, że na tak niewielką ilość się zdecydowaliśmy!).
Miłe wrażenia w postaci „cofnięcia się w czasie” wywołały u nas głód, który postanowiliśmy zaspokoić w naleśnikarni „Down Town Rotti Hut” znajdującej się w centrum Elli, naprzeciwko hotelu „Golden View Inn”. Po spróbowaniu naleśników z warzywami i gotowaną wołowiną (380 LKR) okazało się to złym pomysłem. Naleśniki były niesmaczne. Dając miłemu kucharzowi jeszcze jedną szansę zamówiłam naleśnika z bananami i czekoladą, myśląc, że tego już nie da się zepsuć. Jednak bardzo się myliłam. Podczas całej naszej podróży to zachęcająco wyglądające miejsce okazało się jedyną nietrafioną jadłodajnią.
Bądź co bądź najedzeni, ale nieusatysfakcjonowani, udaliśmy się na spacer w kierunku hotelu „Ambiente” położonego na wzgórzu. Po drodze mijaliśmy pola herbaciane. W hotelu zamówiliśmy dzbanuszek herbaty oraz kawy (po 150 LKR każdy napój), zasiedliśmy w ogrodzie i upajaliśmy się pięknym widokiem na dolinę: Ella’s Gap, pola herbaciane i wodospad. Dwie godziny upłynęły na słodkim „nic nie robieniu”, nie licząc zdjęć, które następnie zostały wysłane w mailu do kolegów z pracy – do dziś mi wypominają, że zdenerwowałam ciężko pracujących.
Wróciliśmy do miasteczka i wzięliśmy tuk – tuk do Dowa Temple za 500 LKR w dwie strony, oddalonej od Elli o kilka kilometrów. Obejrzeliśmy tam miniaturkę Dambulli, do której tym razem nie planowaliśmy pojechać. Obok świątyni znajdował się cztero metrowy posąg Buddy wykuty w skale około 1 roku p.n.e. Sama świątynia była ciekawa, jedna z izb zawierała bardzo ładne i dosyć dobrze zachowane malowidła na drewnianych ścianach oraz na sklepieniu. Wstęp co łaska, ale  nie mniej niż 100 LKR od osoby – według stawki stróża.
Podczas naszego pobytu w świątyni na zewnątrz rozszalał się monsun. Przeczekaliśmy 15 minutową nawałnicę i korzystając z kilku chwilowego osłabienia opadów pędem ruszyliśmy do naszego tuk – tuka. Kierowca na szczęście nie opuścił nas w biedzie i zawiózł nas z powrotem do hotelu. Jak zaczęło padać około godz. 18.00 tak skończyło dopiero po godz. 21.00.

5 dzień: Ella – Nanu Oya – Kandy
            O godz. 6. 39 mieliśmy pociąg do Nanu Oya. Przyjechał nieco spóźniony. Wagony II klasy były klimatyzowane z miękkimi fotelami. Jak widzieliśmy - wagony I klasy, oprócz naszych luksusów, posiadały jeszcze bardziej miękkie fotele i telewizory. Z uwagi na to, że posiadaliśmy bilety na numerowane siedzenia wsiedliśmy w spokoju. W okolicach III klasy tłum nerwowo okupywał drzwi i okna.
Przejazd przez teren Hill Coutry był nie lada atrakcją. Wolno jadący pociąg (często tylko 15 km/h) przez kolejne pasma herbacianych wzgórz porośniętych gdzie niegdzie drzewami eukaliptusowymi pozwalał nie tylko nacieszyć oczy bajkowymi widokami, ale także swobodnie umożliwiał robienie zdjęć.
Postanowiliśmy wysiąść w Nanu Oya, bo tu kończyła się najbardziej malownicza trasa pociągiem. Dalsze kontynuowanie przyglądania się panoramie herbacianego królestwa gwarantował samochód, który zamierzaliśmy znaleźć właśnie w Nanu Oya. Wysiadając na dworcu zaczepił nas człowiek, który zaoferował swoje usługi jako kierowca – za 6000 LKR kurs do Kandy. Pan Chandra Sena od razu wzbudził nasze zaufanie. Dalsza droga do Kandy przebiegła w miłej, żartobliwej atmosferze, pełnej opowieści o kraju i okolicy naszego kierowcy, który mówił bardzo dobrze po angielsku, a co nie było zbyt częste na Sri Lance. Przejeżdżaliśmy przez miejscowość Nouvara Eliya, która nie bez kozery nazywana jest „Little England”. Żałowaliśmy, że nie wybraliśmy noclegu w niej, zamiast w Ella. Pan Chandra zaproponował nam wizytę z fabryce herbaty. Zajechaliśmy do „Blue Field Tea”. Zwiedzanie odbyło się za darmo. Przewodniczka opisując proces wytwarzania herbaty mówiła płynną angielszczyzną, a my mogliśmy zajrzeć w każdy kąt, nie mówiąc już o fotografowaniu. Na koniec zostaliśmy poczęstowani herbatą (gratis), a następnie wręczyliśmy napiwek (300 LKR) naszej przewodniczce. Fabrykę zwiedzaliśmy sami. Nie musieliśmy czekać, aż uzbiera się większa grupa chętnych.
Następnie kierowca zawiózł nas do Kandy i tu z wielkim żalem, że tracimy tak miłego kompana, pożegnaliśmy się. Wzięliśmy natomiast na niego namiary: R.m. Chandra Sena, lientours@yahoo.com Kilka miesięcy później z tego kontaktu skorzystał nasz kolega i był bardzo zadowolony z usług pana Chandry.
Wynajęliśmy pokój w hotelu „Star Light Guest House” za 2800 LKR. W Kandy deszcz już nas dopadł około godz. 15.00. Przeczekaliśmy 30 minut i po wypogodzeniu się ruszyliśmy na zakupy. Już do końca dnia mieliśmy przeplatankę pogodową: ulewę i słońce. Poszliśmy coś zjeść do hotelu „Lakshmi”. Około godz. 18.00 udaliśmy się do świątyni „Sacred Temple of Tooth Relic”, gdyż o godz. 18.30 rozpoczynała się puja - uroczystość prezentacji szkatuły w kształcie stupy, w której znajdowała się rzekoma relikwia w postaci zęba Buddy. Koszt wstępu wyniósł 1000 LKR od osoby, dodatkowa opłata za aparat to było 300 LKR (nie zapłaciliśmy, nikt tego nie sprawdzał, a zdjęcia robiliśmy do woli), trzeba było mieć własne sarongi lub kupić na miejscu  (nie było wypożyczalni) oraz zapłacić za przechowalnię butów – 20 LKR. Ciekawe czy pracownik tego przybytku dostaje dodatek za szkodliwą pracę? Trafia się tam bezbłędnie po zapachu, a raczej… smrodzie.
Sama świątynia była dosyć duża, wielopoziomowa, pięknie rzeźbiona, bogato zdobiona. Uroczystość odsłonięcia szkatuły, odbywająca się na piętrze, w dźwiękach muzyki na żywo, przyciągnęła tłumy zarówno turystów, jak i przedstawicieli społeczności lokalnej. Zrobił się chaos organizacyjny, nikt tłumem nie kierował i my razem z innymi podróżnikami stanęliśmy w kolejce dla wyznawców buddyzmu – wybrańców, którzy z racji słonej opłaty mieli dostąpić zaszczytu obejrzenia zęba Buddy. Niewłaściwa kolejka znajdowała się po prawej stronie patrząc na wnękę ze szkatułą. Wreszcie ktoś zaczął kierować ludzi na odpowiednie miejsca i ustawiliśmy się w kolejce po lewej stronie. Po kilkunastu minutach stania mogliśmy podejść do drzwi, za którymi znajdowała się szkatuła i zatrzymać na niej wzrok dosłownie na 2 sekundy. Zaraz nas przegonili, robienie zdjęć było zabronione. Za to do woli mogliśmy fotografować wyznawców buddyzmu podczas ich rytuałów.
Z uwagi na deszcz i  zmrok do hotelu  wróciliśmy tuk – tukiem za 100 LKR.


6 dzień: Kandy – Anuradhapura
Rano tuk – tukiem za 200 LKR udaliśmy się na dworzec autobusowy. Kupiliśmy bilety na busa do Anuradhapury za 1100 LKR od osoby i po 3,5 godzinie znaleźliśmy się u celu. Kierowca busa wysadził nas w centrum. Zaraz podeszło do nas dwóch mężczyzn, którzy zaoferowali podrzucenie nad do hotelu za 100 LKR. Nie chcąc tracić czasu zgodziliśmy się i zajechaliśmy do wybranego przez nas „Milano Hotel”. Wybraliśmy lepszy i droższy pokój z klimatyzacją i ciepłą wodą za 3500 LKR (tańszy był za 3000 LKR). Warunki mieliśmy rzeczywiście luksusowe. Obiad zjedliśmy w naszym hotelu, w którym były zdecydowanie najwyższe ceny posiłków, jakie dotychczas mieliśmy.
W mieście było niesamowicie gorąco. W ciągu dnia nie dało się wyjść z hotelu. Zwiedzanie zaplanowaliśmy na późne popołudnie.
Mężczyźni wiozący nas do hotelu zaproponowali nam objazd tuk – tukiem po zabytkach starożytnego miasta Anuradhapury, które są porozrzucane na dużym obszarze, w cenie biletu wstępu czyli 25 dolarów. Anuradhapura była przedziwna, bo nigdzie nie było czegoś co chociażby przypominało główne wejście. Wjechaliśmy na teren tuk – tukiem i chodziliśmy z naszym kierowcą, który opowiadał nam historię poszczególnych stóp buddyjskich oraz innych starożytnych miejsc i nikt nas nie zaczepiał, nie pytał o bilety. Zwiedzanie przerwał nam monsun, ale mogliśmy je wznowić po 20 minutach. Wtedy też niestety komary wyleciały na żer. Sławne święte drzewo - Sri Maha Bodhi  - oglądaliśmy już w sztucznym świetle.
Jeszcze wieczorem negocjowaliśmy cenę taksówki do Sigiriya. Wiedzieliśmy, że polegając na lokalnym transporcie nie zdążymy obejrzeć tej skały przed wylotem do Polski. Niestety musieliśmy zrezygnować, gdyż ceny były zaporowe.

7 dzień: Anuradhapura – Negombo
Rano z dworca autobusowego wyruszyliśmy do Negombo. Autobus kosztował nas 385 000 LKR na dwie osoby, a bilety kupowaliśmy rano na 30 minut przed odjazdem. Ledwo wyruszyliśmy to zaczęło lać. Całą drogę pokonaliśmy w strugach deszczu dziękując, że nie udały nam się negocjacje w sprawie transportu do Sigiriyi. Nawet znaczek UNESCO nie wynagrodziłby nam przemoczenia do suchej nitki.  
Do Negombo zajechaliśmy po południu. Wzięliśmy pokój w „King Fish Guest House” za 2000 LKR na Levis Place. Korzystając z niestety coraz krótszych przerw w deszczu zwiedzaliśmy kolonialne miasto. Na kolację udaliśmy się do „New Rani Inn Restaurant” na Levis Place. Zamówiliśmy krewetki królewskie, sałatkę i soki ananasowe. Jak pięknie pachniało tak pysznie smakowało. Zapłaciliśmy 1200 LKR za dużą porcję tych smakołyków.

8 dzień: powrót
Pobudka o godz. 1.30. Właściciel naszego hotelu zabrał nas tuk – tukiem za 700 LKR na lotnisko – przejazd trwał około 20 minut. Około godz. 4.00 startowaliśmy do kraju, z międzylądowaniem w Doha.
 

Brak komentarzy:

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...