Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.
Barcelona
– kumulacja zabytków niezwykłej urody i pomysłowości rozpoznawalnej na całym
świecie stworzonych przez Gaudiego. By obejrzeć jego niezwykłe wizje wielu stoi
w kilkugodzinnych kolejkach nie zważając na upały. Ja też oczywiście
dołączę do tych tłumów, ale powodem mojego przyjazdu tu nie jest ta wspaniała
architektura – czym pewnie wielu rozczaruję… W Barcelonie jest Camp Nou!!! Ten
stadion najlepszej drużyny świata i genialnego Messiego wygania mnie z
domu podczas największych od 2006 r. tropikalnych upałów w Europie. Po
obejrzeniu tegorocznego finału Ligi Mistrzów stwierdziłam, że już dość
patrzenia na stadion przez szklany ekran i czas go dotknąć. Szkoda tylko, że
już nie ma meczy. No ale termin lipcowy jest dogodny. A mecze będą kolejnym
pretekstem by odwiedzić ponownie stolicę Katalonii.
Dziś
wieczorem wylatuję. Hola Barcelona!
Ale patrząc na to wszystko z odrobiną dystansu należy
powiedzieć, że czas na chyba na jakiś remont Camp Nou. We Wrocku mamy
nowocześniejszy stadion. Tylko, że nie mamy Messiego… Ten gość cudów nie ma w miejscu
pracy, a jakim jest jej tytanem! Ach szkoda gadać na temat kondycji rodzimej
piłki nożnej – nie ten blog…
Pierwsze zderzenie z hiszpańskim klimatem po wyjściu z
lotniska Girona Costa Brava było nieco zaskakujące – skisior! Powietrze
przesiąknięte było mało egzotyczną wilgocią. Po prostu skis! Gdybym była w Azji
południowo – wschodniej, to by mnie to nie zdziwiło. Ale w Europie? Najlepsze,
że w Azji mnie to nie spotkało na dzień dobry.
Po bezpośrednim locie z Wrocławia wylądowałam w nocy.
Wcześniej na „booking.com” zarezerwowałam pokój
koło lotniska (68 euro na pokój dwuosobowy) i w ciągu 2 minut znalazłam
się w pokoju hotelu „Vilobi”. Po za
krótkim śnie rano ruszyłam z powrotem na lotnisko i minąwszy terminal poszłam
na dworzec autobusowy, z którego za 25 euro (bilet w 2 strony, bilet w jedną
stronę - 16 euro) po godzinie i 15 minutach dotarłam do Barcelony na Estacio
del Nord (dworzec autobusowy). Metro Arc
de Triomf było w pobliżu i w ciągu 30 minut znalazłam się kolejnym hotelu Ibis Santa Coloma (135 euro za pokój dwuosobowy
za 3 noclegi).
A dalej już tylko spełnianie marzeń! Wszystko było banalnie proste. Metrem
dojechałam do królestwa Dumy Katalonii czyli na stadion Camp Nou. W tym dniu
nie byłam podróżnikiem, ale byłam nieustającym fanem Barcy i stąpałam po
korytarzach, po których chodzą Ci dostarczyciele prawdziwych emocji i eksperci
w piłce nożnej – piłkarze FC Barcelona. Czemu tak późno wpadłam na pomysł, że
przecież Camp Nou jest na wyciągnięcie ręki, nie mówiąc już o tym, że mnóstwo
znajomych tam już było?! Ale lepiej późno niż wcale. Tato, byłam na Camp
Nou!!! Oddychałam powietrzem legendy.
Heniu, pytałeś mnie czy Messi wie, że przyjeżdżam na stadion. Oczywiście, że
wiedział i czekał na mnie z niecierpliwością. Dowód na zdjęciu ;-))))))
Niestety na wieki nie dało się pozostać na murawie Dumy
Katalonii, a emocje nakarmiły duszę, nie żołądek. Jeść też coś trzeba było i
zadość uczyniłam temu niedaleko Arc de Triomf (Łuk Triumfalny) w restauracji
Japanese Wok. Za 10 euro można było kosztować owoców morza, sushi i mięs do
woli. W tej cenie były także warzywa w dowolnej, bardzo osobistej konfiguracji,
owoce i desery (lody, musy i budynie).
Krewetki, pieczone bakłażany, algi oraz sushi wprowadziły mnie ponownie (po wariacjach fana Barcy) w
doskonały nastrój.
Podtrzymała go podróż na wzgórze Tibidabo do niezwykłego
kościoła Serca Jezusa, w którym „malowidła” na ołtarzach zrobiono z … mozaiki.
Misterna, zachwycająca robota.
Ot i takie zakończenie dnia.
Na Barri Gotic barów takich było zatrzęsienie, ale głównie prowadzonych z myślą o turystach i ich grubych portfelach. Kilka minut przejazdu metrem przeniosło mnie do strefy uwielbianej przez miejscowych. I wcale się nie dziwię, bo pysznej.
Po uczcie dla ducha nastąpiła uczta dla ciała. Celem była restauracja specjalizująca się, no cóż, to chyba oczywiste, w owocach morza – La Paradeta. Cudownie prosty system kupowania dań pozwolił każdemu skomponować posiłek według własnego uznania. A polegał on na tym, że wybierało się owoce morza (trochę jak na targu), pani je ważyła i pytała czy się chce smażone czy grillowane. Następnie można było wybrać sałatkę, pieczywo, sosy oraz coś do picia łącznie z piwem lub winem. Idąc w ślady najlepiej znających się na hiszpańskim jedzeniu czyli miejscowych do owoców morza – krewetek, kalmarów i małż navajos wybrałam białe wino. Piją je tutaj od samego rana, a pijaków na ulicach nie widać. A wracając do obiadu - jedzenie było doskonałe.
Po tej uczcie nastał czas na kawę, którą polecam w Cafe Zurych na Placa Catalunia.
Na obiadek wyruszyłam w znane mi miejsce – do La Paradety – chyba nie zaskoczę – na owoce morza. Knajpę otwierali o godz. 13.00. Ja tam byłam pół godziny przed czasem i już stałam w kolejce jako trzecia! Pięć minut po moim przyjściu w kolejce stało już kilkanaście osób. To też dobrze świadczy o miejscu. Dziś spróbowałam kraba, ostrygi i na do widzenia moje ulubione krewetki. Wszystko było świeże i przepyszne. Wchodząc do tego baru w ogóle nie było czuć tych owoców morza i ryb (bo też tam były). Jak już kucharze zaczęli smażyć, to wszędzie roznosił się zapach pysznego jedzonka. To dlaczego wchodząc do sklepu rybnego w pierwszym lepszym markecie w Polsce z daleka już czuć asortyment? Może sprzedają nam lipę i te ryby świeże to były, ale wiele dni wcześniej? Oj, trudno mi będzie pójść do sklepu rybnego w Polsce…
Po uczcie zbyt szybko (jak zwykle) nadszedł czas powrotu.
www.wyprawymarzen.blogspot.com
2
dzień
Podobno
jest kryzys w Hiszpanii. O godz. 8.30 wyszłam do pobliskiego sklepu po jogurt,
a sklep… zamknięty. Na ulicach jest dosyć brudno, w wielu krajach uważanych za
mniej cywilizowane, a które odwiedziłam, na ulicach było znacznie czyściej. Mieszkam
w bardzo przyjemnej dzielnicy, w której życie toczy się na ulicach. Rano widuję
mnóstwo starszych osób przesiadujących w licznych kawiarenkach, wieczorem
dołączają do nich ci w dzień pracujący i rodziny z dziećmi i psami. A wszystko
to dzieje się poza centrum. Knajpki są przepełnione uśmiechniętymi ludźmi. Kryzys? Chciałabym żyć w takim kryzysie, w
którym stać mnie na spożywanie posiłków poza domem i okraszanie ich winem
lub piwem. I to jeszcze na dzielni, a nie w centrum. U mnie na dzielni jest jedna
pizzeria, która świeci pustkami i jedna restauracja, do której nie chodzę, bo
jadam w domu. A tu knajpa obok knajpy, wszystkie pełne, nikt nie plajtuje. Starsi ludzie nie czują się wykluczeni, nie
siedzą z tęsknym wzrokiem w oknie, ale perorują z sąsiadami, wychodzą do ludzi.
Gdy starszy pan zauważył moje zagubienie, to bez kompleksów z powodu
nieznajomości angielskiego, zapytał się mnie w swoim ojczystym języku,
gdzie chcę dojść. A jak podałam nazwę hotelu, to wskazał z wielką
życzliwością drogę. W Barcelonie kryzysu nie widać.
Dzisiejszy dzień był przeplatanką kultury i kuchni. Jak to
rano bywa zaczęłam od kuchni i to przez duże „K”. Na najsłynniejszym
barcelońskim targu „Mercat La Boqueria” zjadłam typowe hiszpańskie śniadanie
czyli krewetki (smażone), małże (z octem i świeżą cebulką, pomidorem i
marchewką) oraz ciecierzycę na ciepło doprawioną oliwą z oliwek, pietruszką i
rodzynkami. Owoce morza były świeżuteńkie!
Wyciskany sok z ananasa z mlekiem kokosowym zabrałam ze
sobą do Parku Guell. Zakup biletów przez Internet to był doskonały pomysł, bo
ominęłam co najmniej godzinną kolejkę. Gaudi to Gaudi. Namacalne efekty jego
fenomenalnej wyobraźni po prostu trzeba zobaczyć! Tego nie da się z niczym
porównać. Z tego słynie Barcelona (i oczywiście z FC Barcy)!
Dziś też był czas na dzielnicę Barri Gotic, którą rozsławił
Carlos Ruiz Zafon w powieści „Cień wiatru”. Idąc w kierunku tej
starej części Barcelony po drodze wypiłam kawę w Els Quatro Gats znanej nie
tylko z tej powieści, ale także dlatego, że swoje pierwsze obrazy wystawiał tu
Picasso. Dla miłośników „Cienia wiatru” w Els Quatro Gats Daniel Sempere po raz
pierwszy spotkał Barcelo.
A na Placu Reial Daniel spotkał Fermina Romero de Torres, a
ja „spotkałam” tylko fontannę Gaudiego
pt. „Trzy Gracje” oraz dwie latarnie tego genialnego architekta.
Na obiad zaplanowałam paellę z … oczywiście owocami morza.
Dzięki wspaniałej stronie www.barcalena.pl wyszukałam sobie pyszną miejscówkę z
tą właśnie potrawą. Restauracja w dzielnicy Barri Gotic nazywała się Colom, a
przemiła kelnerka okazała się Polką. Ania
dobrała odpowiednie wino do paelli tak pysznej, że jak piszę, to czuję
jej smak.
Też poleciła miejsce, w którym serwowali doskonałą „sangia di cava”
czyli sangrię przygotowaną na katalońskim szampanie o jakże popularnej,
aczkolwiek mylącej nazwie „cava”. Dodatkowym atutem knajpki z tym katalońskim
trunkiem było położenie czyli na Placa del Rei – tu w mojej ulubionej powieści mieszkała pierwsza
miłość Daniela Sempere - Klara oraz jej wuj Barcelo. I jak nie kochać podróży!
Można bywać w takich legendarnych miejscach i raczyć się miejscowymi
specjałami. A od tej „sangia di cava” można się uzależnić! Orzeźwiająca,
owocowa…mhh. A jakie okoliczności przyrody...
Wracając do kultury… zajrzałam do
Katedry św. Eulalii. Jej ciemne wnętrza podczas robienia zdjęć wymagały
długiego czasu naświetlania czyli nie dało ich się zrobić „z ręki”. Ale użycie
statywu nie było możliwe. Każda próba jego wyjęcia (w jakimkolwiek kościele)
kończyła się zakazem wydanym przez porządkowych. Dziwna sprawa. Komórkami
wszyscy pstrykali bzdurne zdjęcia, których jakość mogła być dobra tylko na
komórce, a nie pozwalano robić nieporuszonego zdjęcia!
Jeszcze tylko odwiedziny Placa de Sant Felip
Neri, na którym jedna z bohaterek „Cienia wiatru” – Nuria Monfort – miała swoje
mieszkanie oraz spojrzenie na sklep zielarski „Herboristeria del Rei” przy
Carrer de Vidre, w którym kręcono „Pachnidło”
i popędziłam metrem do innej dzielnicy na kolację.
W barze „La Tasqueta de Blai” właśnie na Carrer de Blai zjadłam doskonałe pintxos. Zharmonizowane dodatki na kawałeczku bagietki (pieczone cukinie, łosoś, sery, pomidory, bakłażany i Bóg wie co jeszcze) cieszyły moje podniebienie.
W barze „La Tasqueta de Blai” właśnie na Carrer de Blai zjadłam doskonałe pintxos. Zharmonizowane dodatki na kawałeczku bagietki (pieczone cukinie, łosoś, sery, pomidory, bakłażany i Bóg wie co jeszcze) cieszyły moje podniebienie.
Na Barri Gotic barów takich było zatrzęsienie, ale głównie prowadzonych z myślą o turystach i ich grubych portfelach. Kilka minut przejazdu metrem przeniosło mnie do strefy uwielbianej przez miejscowych. I wcale się nie dziwię, bo pysznej.
3 dzień
Wczorajsze pyszne śniadanko kazało mi wrócić i się zjeść
ponownie w tym samym miejscu czyli w barze Pinotxos na La Boquerii. Dzionek
zaczął się od owoców morza. Obok znajdowało się wiele innych smakołyków.
A potem było na zmianę: zwiedzanie i smakowanie hiszpańskiej kuchni. Dziś wreszcie nadszedł czas na obejrzenie Sagrada Familia. Żadne tłumy nie popsuły mi wrażeń. Podziwianie geniuszu i nieprzeciętnej wyobraźni Gaudiego było prawdziwą przyjemnością. A jak weszłam do środka świątyni z zadartą do góry głową, to aż mi się w niej zakręciło od wysokości i ferii barw, które tworzyły witraże.
A potem było na zmianę: zwiedzanie i smakowanie hiszpańskiej kuchni. Dziś wreszcie nadszedł czas na obejrzenie Sagrada Familia. Żadne tłumy nie popsuły mi wrażeń. Podziwianie geniuszu i nieprzeciętnej wyobraźni Gaudiego było prawdziwą przyjemnością. A jak weszłam do środka świątyni z zadartą do góry głową, to aż mi się w niej zakręciło od wysokości i ferii barw, które tworzyły witraże.
Po uczcie dla ducha nastąpiła uczta dla ciała. Celem była restauracja specjalizująca się, no cóż, to chyba oczywiste, w owocach morza – La Paradeta. Cudownie prosty system kupowania dań pozwolił każdemu skomponować posiłek według własnego uznania. A polegał on na tym, że wybierało się owoce morza (trochę jak na targu), pani je ważyła i pytała czy się chce smażone czy grillowane. Następnie można było wybrać sałatkę, pieczywo, sosy oraz coś do picia łącznie z piwem lub winem. Idąc w ślady najlepiej znających się na hiszpańskim jedzeniu czyli miejscowych do owoców morza – krewetek, kalmarów i małż navajos wybrałam białe wino. Piją je tutaj od samego rana, a pijaków na ulicach nie widać. A wracając do obiadu - jedzenie było doskonałe.
Po tej uczcie nastał czas na kawę, którą polecam w Cafe Zurych na Placa Catalunia.
4
dzień
Poranna kawa w Cafe Zurych rozpoczęła zwiedzanie (w
niedzielę La Boqueria jest nieczynna, więc nie można było zjeść w Pinotxo).
Wędrówka ocienionymi głównymi ulicami – deptakami Barcelony: La Ramblą
prowadzącą do nabrzeża, przy którym stoi kolumna Krzysztofa Kolumba oraz
Avinguda Diagonal obfitowała w widoki pięknych kamienic i rezydencji. Trochę
trudno robiło się zdjęcia, gdyż budynki były zasłonięte wysokimi drzewami.
Dawały one niesamowicie dużo cienia i dzięki nim pobyt w upalnej
Barcelonie zniosłam doskonale dobrze. Co więcej, myślę, że dużo lepiej niż
gdybym w tym gorącym czasie była we Wrocku (w obu miastach temp. po 35 stopni
C.).
Na obiadek wyruszyłam w znane mi miejsce – do La Paradety – chyba nie zaskoczę – na owoce morza. Knajpę otwierali o godz. 13.00. Ja tam byłam pół godziny przed czasem i już stałam w kolejce jako trzecia! Pięć minut po moim przyjściu w kolejce stało już kilkanaście osób. To też dobrze świadczy o miejscu. Dziś spróbowałam kraba, ostrygi i na do widzenia moje ulubione krewetki. Wszystko było świeże i przepyszne. Wchodząc do tego baru w ogóle nie było czuć tych owoców morza i ryb (bo też tam były). Jak już kucharze zaczęli smażyć, to wszędzie roznosił się zapach pysznego jedzonka. To dlaczego wchodząc do sklepu rybnego w pierwszym lepszym markecie w Polsce z daleka już czuć asortyment? Może sprzedają nam lipę i te ryby świeże to były, ale wiele dni wcześniej? Oj, trudno mi będzie pójść do sklepu rybnego w Polsce…
Po uczcie zbyt szybko (jak zwykle) nadszedł czas powrotu.
Podsumowując: pobyt w Barcelonie był miły, ale bez jakiś
wielkich emocji. Dużo ładnych i ważnych zabytków widziałam, ale jednak
wolę dalsze wyprawy, poza kontynent europejski. Tu - w Europie - wszystko jest przewidywalne,
poza nią egzotyka i adrenalina idą w parze. A ja od tego jestem
uzależniona. I jak to powiedział podróżnik, pisarz i aktor Michael Pallin –
jeden z ekipy Monthy Phytona – nigdy nie chciałby się wyleczyć z takiego
uzależnienia. Ja też nie! Ale Barcelona to dla mnie absolutny NUMER JEDEN jeśli
chodzi o smaki i podróż kulinarną! Najlepsze jedzenie jakie dotychczas jadłam,
to było właśnie tu. Przebiła cudowną pod względem kulinarnym Malezję (do tej
podróży nr 1) i ukochany Meksyk (do tej pory nr 2). I chociaż bardzo podobało
mi się w Pradze i tam mi po drodze kulturowo, to jednak Barcelona jest mi
bliższa. Szybciej ją oswoiłam. Dla mnie, bo to bardzo subiektywne zdanie:
Barcelona jest doskonała na krótkie wypady, ale dłuższe podróże, to absolutnie
poza stary kontynent. Ale do zobaczenia Barcelono. Adios…
www.wyprawymarzen.blogspot.com
2 komentarze:
Fajny wyjazd i super jedzonko
UUUUU cudnie :) ... świetnie opowiedziane spotkanie w Barcelonie ,a jakie piękne zdjęcia hmmmmm Pozdrawiam Was- Janek
Prześlij komentarz