Meksyk
2015
Ta
wyprawa do Meksyku jest szczególna pod wieloma względami. Po pierwsze
zorganizowana została dla uczczenia pewnej rocznicy pracy. Po drugie mamy
rzadką okazję polecieć bez dzieci. Ale najważniejsze – zatęskniłam już za
„domem”. 5 lat, kiedy ostatni raz tam byłam, to kawał czasu… Lecę pełna obaw
czy nadal będę nazywać Meksyk swoim drugim domem? Czy ta wielka miłość do tego
kraju przetrwała próbę czasu? Czy będę zachwycona, czy rozczarowana? Jak wypadnie zderzenie błogich wspomnień z twardą
rzeczywistością? Wkrótce będę się mogła o tym przekonać. Już nie mogę się
doczekać!
Jadą z nami Ewa ze Sławkiem.
Przez
Niemcy przebiliśmy się jak w oka mgnieniu. Ten krótki pobyt będziemy wspominać
jako czas spędzony na dobrym jedzeniu z dobry piwem (o dziwo, bo ja nie jestem
fanką niemieckiego piwa! Do tej pory uznawałam go za cienkusz.), w atmosferze bożonarodzeniowych jarmarków.
Ponadto próbowaliśmy doskonałego grzańca z nutą pomarańczy, goździków i
cynamonu.
Spaliśmy
w hotelu Holiday Inn, który ma darmowy transport z lotniska i na lotnisko. A lotnisko
w Paryżu pokonaliśmy błyskawicznie nie odczuwając żadnych wzmożonych środków
bezpieczeństwa z powodu ostatnich ataków terrorystycznych. Co więcej, nawet
widzieliśmy jak jakiś turysta lamentował, bo mu bagaż podręczny ktoś zwinął.
Bezpieczeństwo? Lipa! Człowieku pilnuj się sam! Jak widać nieustannie okazja
czyni złodzieja.
Mexico
City
Wreszcie
Meksyk. Co prawda zdziwiło nas, że około godz. 23:00 centrum było jakieś
wymarłe, podczas gdy na Jukatanie ta godzina stanowiła środek fiesty, ale
szczęśliwi, że już koszmar latania dobiegł końca, szybko dopadliśmy nasz hostel
„Mundo Joven Catedral”.
Lokalizacja okazała się być doskonała – mieszkamy w samym sercu
Mexico City czyli na Zokalo! Rano serwują nam obfite śniadania (w cenie
pokoju), a wieczorem możemy posiedzieć przy ciepłej kolacji z 15% upustem
(restauracja jest ogólnie dostępna) lub przy naszym ulubionym piwie „Korona”.
Tak wiem, jest takie w Polsce, ale zapewniam, jego smak nie ma ono nic
wspólnego z meksykańskim! A wracając do życia nocnego, to nasze zdziwienie się
pogłębiło, gdy podczas kolejnych dni pobytu w stolicy Meksyku, potwierdziło się
spostrzeżenie z pierwszej nocy – w jakąś godzinę po zapadnięciu zmroku czyli
około godz. 19:00 centro historio pustoszeje. Tu nie jest, jak na znanym
nam już południu Meksyku gdzie wieczorem
wszyscy spotykają się na Zocalo. Gdzie wieczorem spotykają się mieszkańcy
stolicy – nie wiemy. I raczej tego nie poznamy, gdyż to największe miasto na
świecie do bezpiecznych nie należy i dlatego po nocy nie będziemy chodzić w
poszukiwaniu fiest. I taka zagadka: czy ogromna, a nawet przeogromna ilość
Policji na ulicach w centrum (po 4 – 6 policjantów na każdym skrzyżowaniu, a
wzdłuż ulicy po kolejnych kilku wyposażonych w tarcze, z długą bronią) świadczy
o:
a) bezpieczeństwie,
b) niebezpieczeństwie,
c)
przeetatyzowaniu Policji meksykańskiej?
E
tam, wszystko jedno co to oznacza. My czujemy się tu bezpiecznie.
Z
rzeczy ważnych: opanowaliśmy metro w pełni. Poruszamy się nim non stop, ale
żeby to zrobić, to błyskawicznie musieliśmy przyswoić sobie niepisane zasady tego
kolosa transportowego. Najważniejsza jest szybkość: szybkość wsiadania i
wysiadania. Gdy pierwszym razem wsiedliśmy za wolno, to ja i Sławek zostaliśmy
zgnieceni drzwiami. Tu motorniczy nie patrzy czy wszyscy wsiedli, bo taka
sytuacja prawie nigdy się nie zdarza. W przypadku przemieszczania się
mieszkańców ponad 20 milionowej metropolii tłumy w metrze są stale, a wagonach
jest taki ścisk, że nie ma czym oddychać. Jak szybko wsiądziesz – nie patrząc
czy inni już wyszli, to jedziesz. Jak szybko wysiądziesz, przebijając się przez
tłum wchodzących i wychodzących, to wyjdziesz tu gdzie chcesz. Decyduje siła i
umiejętność pchania się. Ktoś powie, ale po co tak się cisnąć? Dlatego, że taki
przemieszczanie się to tanioszka, gdyż całodzienne wielokilometrowe wyprawy po
mieście kosztują nas 2,5 zł - 5 zł od osoby (1 bilet to 5 peso – jak wejdziesz
do metra, to jeździsz na tym 1 bilecie, dopóki nie wyjdziesz na świat. 4 peso =
1 zł). O szybkości metra w porównaniu do transportu naziemnego to już głupio
wspominać.
A co
już widzieliśmy?
Zaczęliśmy
oczywiście od Katedry stojącej na Zocalo. (Sam środek placu jest teraz
niedostępny, ogrodzony i wyłożony rusztowaniami, gdyż meksykanie szykują się na
Boże Narodzenie). Katedra jest ogromna, z barokowymi ołtarzami pokrytymi
złotem.
Zaniemówiliśmy, gdy weszliśmy do Hotelu Gran i zadarliśmy głowę do góry. Co za fantastyczny sufit jest w tym hotelu!
Kontynuując wątek muralistyczny udaliśmy się do Bellas Artes (niedziela wejście gratis, możliwość fotografowania niestety 30 peso).
Obeszliśmy
sobie Plaza de Santo Domingo z wolno płynącym na codziennych obowiązkach życiem
Meksykanów. Zadziwił nas wygląd Muzeum Rewolucji: Monumento de la Revolucion.
Nadszedł
czas na wizytę w Bazylice w Guadalupe. Pojechaliśmy tam metrem. Guadalupe jest
właściwie kompleksem kościołów i kaplic. Główna świątynia czyli Bazylika
architektonicznie prezentuje się dosyć miernie i wyglądem absolutnie nie pasuje
do goszczenia w swoich wnętrzach świętego obrazu. Pozostałe kościoły zbudowane w
tradycyjnej konwencji prezentują się znacznie lepiej. Miejsce na pewno jest
niezwykłe i nawet kiczowate figury na skalach tworzą specyficzny meksykański
klimat wiary i świętości w ludzkim wydaniu, takim bliskim sercu, jakby
ziemskim.
Niezwykłe
było obserwowanie Meksykanów jadących na taśmie i oglądających obraz Matki
Boskiej z Guadalupe. Gdy dla nas była to podróż jak każda inna, dostępna, bo
jej zapragnęliśmy, to dla wielu z nich była to wyprawa życia, na którą
poświęcili wszystkie oszczędności. Łzy w ich oczach, gdy patrzyli na Świętą
Panienkę, widzieliśmy wielokrotnie. Wzruszające. Jan Paweł II miał rację
mówiąc, że Bóg jest Meksykaninem. Naocznie się o tym przekonaliśmy.
Do Puebli znowu wjeżdżaliśmy po ciemku przebijając się przez koszmarne korki, borykając się z meksykańskim chaosem na drodze, mijając kilka stłuczek i hamując do zera na tysiącach topes. Minęło dobre 1,5 godziny zanim dotarliśmy do centrum miasta i znaleźliśmy hotel. Zamieszkaliśmy w hotelu El Fuente (300 peso za pokój 2 osobowy – łóżko małżeńskie) na ulicy Poniente 3. Z tarasu widać było Katedrę na zocalo. Wyskoczyliśmy wieczorem (po godz. 20:00) na miasto, ale większość sklepów i restauracji była już zamknięta. Myślę, że zimno paraliżuje w Meksykanach chęć do fiestowania do późna. W nocy temperatura spadła do 5 stopni C. Bożonarodzeniowa Puebla nocą zaostrzyła nasze apetyty na dzienne zwiedzanie.
A dalej wyszedł chłopiec ze stadem kóz i definitywnie skończył się asfalt. Szutrowa drożyna prowadziła nas coraz wyżej, zakręty zaczęły robić się coraz ciaśniejsze, a przepaście coraz głębsze. Zwątpiliśmy, ale nie było już odwrotu, bo droga była tak wąska, że Tomek nie mógł zawrócić. Jakość trasy przypominała Nepal. Tylko, że wtedy kierowca nas wiózł, a tutaj Tomek sam pokonywał ostre zakręty na zboczach góry. Gdy dojeżdżaliśmy do zakrętu, to Tomek trąbił, by ewentualny samochód jadący z naprzeciwka dał radę zahamować na śliskim szutrze, a nie wylądował nam na masce. Trzy razy musieliśmy się minąć z innym pojazdem. Serce w gardle, ręce mokre, a oczy w słup. Do tej pory uważałam, że podróż przez Himalaje była najgorsza w moim życiu. Myliłam się. Ta była znacznie gorsza, gdyż oprócz ekstremalnie niebezpiecznej drogi nie byliśmy pewni czy jedziemy dobrze (brak znaków, navi nie raz wyprowadziła nas w pole), a słońce nieuchronnie zbliżało się do górskich szczytów.
Widoki za to zapierały dech i mimo stresu byliśmy w stanie je podziwiać. Przed nami odsłoniły się zielone pofałdowane połacie gór, mnóstwo łańcuchów, z których każdy wydawał się rościć sobie palmę pierwszeństwa w konkursie uroku i urody. Było totalnie odludnie, a dominowała tylko surowość i potęga gór.
Teraz
zmiana klimatu czyli wyjazd do Teotihuacan. Oferowane wycieczki kosztowały 500
peso. Zrobiliśmy to na własną rękę za 162 peso za osobę (ze wstępem – 64 peso i
jazdą tam i z powrotem – 88 peso autobus i 10 peso metro)! I dlatego warto
samemu sobie organizować wyprawy, a nie nabijać kiesę naciągaczom. Och, jak
przyjemnie było stanąć wśród tych 2 sławnych piramid: Słońca i Księżyca i
przejść się wreszcie „drogą zmarłych” po tak długim okresie wyczekiwania na
spełnienie tego pragnienia.
Już tylu znajomych tam było, ile razy widziałam ten
zabytek w telewizji i zawsze sobie powtarzałam, że tam pojadę. To było dla mnie
takie oczywiste, tylko trzeba było wybrać termin. I wreszcie to nastąpiło. Z
wielką satysfakcją, choć w towarzystwie
potężnej zadyszki wdrapaliśmy się z Tomkiem na 70 metrową piramidę Słońca (Ewa
ze Sławkiem sobie to odpuścili). Popatrzenie z góry na ogrom terenu Teotihuacan
przywodziło na myśl niebywałą potęgę jego pierwszych mieszkańców, w czasie gdy
my na terenie Polski siedzieliśmy w lasach i jaskiniach.
I cóż, mieszkańcy
historię swego życia wraz z tradycją zabrali ze sobą odchodząc z tamtych
terenów. A ja, patrząc na te tajemnicze budowle, czułam się trochę jak kosmitka
przykładając własne szablony myślenia do zupełnie innego świata, którego my
współcześni już nie potrafimy zrozumieć.
W
Teotihuacan podobno było ciepło. Wszystkim było gorąco, oprócz mnie. Słońce
rzeczywiście operowało, ale ja postanowiłam podleczyć moje atopowe zapalenie
skóry i lekceważyłam zdanie męża, że powinnam się nasmarować kremem z filtrem.
Dla mnie słońce nie grzało za mocno. No cóż, teraz odczuwam efekty własnej
głupoty. Czerwona jak burak wyglądam idiotycznie, skóra mi schodzi z twarzy. A
ciepła nie odczuwałam, bo jak mi dzień później wyszły opryszczki na wardze, to okazało
się, że jestem przeziębiona.
Przed
wyjazdem czytaliśmy z Tomkiem znakomitą książkę Jana Gacia „Meksyk”, w której
autor zawarł informacje na temat zabytków, do których nie dotarłam w żadnych
innych źródłach. Między innymi dzięki tej książce mogliśmy stanąć przed
„grobem” Hernana Corteza. W kościele Jesus Nazareno niedaleko Zokalo w Mexico
City tuż przy ołtarzu z lewej strony jest czerwona tablica upamiętniająca
złożenie kości słynnego konkwistadora właśnie w tym miejscu, w tym kościele.
Cortez zmarł w Hiszpanii, ale zawsze chciał być pochowany w Meksyku. Tutaj
przewieziono i złożono później jego kości.
Oczywiście
zawitaliśmy do „Luwru” Meksyku czyli Muzeum Antropologicznego (64 peso, dla
extranheros zawsze płatne, także w niedzielę, gdy Meksykanie mają za darmo).
Już na dzień dobry ciekawe patio wprowadziło nas w dobry humor, a zgromadzone
artefakty w zachwyt. Proponuję zacząć zwiedzanie od sali Teotihuacan, tak jak
myśmy to zrobili. Po wejściu do sali, zaraz za zakrętem naszym oczom ukazał się
oszałamiający widok czerwono – zielonego fragmentu piramidy z figurami
Quetzalcoatla i Tlaloca.
Gdyby te piramidy w Teotihuacan były pomalowane w rzeczywistych kolorach, tak jak w muzeum, to miejsce by jeszcze bardziej zyskało. Potem w muzeum jeszcze w kilku miejscach widzieliśmy odrestaurowane kolorowe fragmenty piramid, kolumn czy figur. Robiło to ogromne wrażenie.
Gdyby te piramidy w Teotihuacan były pomalowane w rzeczywistych kolorach, tak jak w muzeum, to miejsce by jeszcze bardziej zyskało. Potem w muzeum jeszcze w kilku miejscach widzieliśmy odrestaurowane kolorowe fragmenty piramid, kolumn czy figur. Robiło to ogromne wrażenie.
Najsławniejszym
artefaktem muzeum jest oczywiście okrągły kamień – kalendarz Azteków –
odnaleziony w Templo Mayor.
A mnie najbardziej podobały się ładnie
kontrastujące czerwono – niebieskie malowidła z Cacaxtli.
Muzeum
Antropologiczne jest ładnie położone, w Parku Chapultepec, co pozwoliło nam
obejrzeć z zewnątrz Zamek Chapultepec i posilić się w garkuchni w cieniu drzew.
Wątek
muzealny kontynuowaliśmy w dzielnicy Coyoacan zwiedzając Dom Lwa Trockiego
(tutaj został zastrzelony) - wstęp 40 peso + 15 peso pozwolenie na
fotografowanie.
Następnie udaliśmy się do Muzeum Fridy Kahlo (wstęp dla 2 osób
i 1 pozwolenie na fotografowanie 300 peso!), które oprócz jej obrazów
prezentuje także jej mieszkanie, zdjęcia, gorsety ortopedyczne, stroje.
Wyszliśmy stamtąd bogatsi o przepis Fridy na mole poblano, który umieszczono we
framudze drzwi kuchennych (po hiszpańsku i angielsku). Oba muzea znajdują się w
dzielnicy, do której zgiełk wielkiego miasta nie dociera, a budynki posiadają
patio, na którym w otoczeniu zieleni można odpocząć.
Bez
żalu opuściliśmy Mexico City. Jednak to ogromne miasto to nie mój Meksyk. Brak
mu tej atmosfery, która czyni ten kraj atrakcyjnym i przyciąga jak magnez.
Zdecydowaliśmy się na wzięcie taxi do naszej wypożyczalni samochodów
(wypożyczyliśmy auto już w Polsce korzystając z wyszukiwarki www.rentalcars.com w Europcar). Nie
wyobrażaliśmy sobie wsiąść z walizkami do zapchanego metra. W wypożyczalni
wszystko było ok. Nieubłagalnie nadszedł odwlekany przez nas trudny moment –
Tomek musiał zasiąść za sterami naszego wehikułu i przebić się przez korki. Nie
bez kozery mówi się „ale Meksyk!” Styl jazdy w tym kraju jest nie do ogarnięcia
dla Europejczyka. Tu pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy wjedzie na
skrzyżowanie, a pasy na jezdni są tylko dekoracją. No ale Tomek miał
doświadczenie w jeździe po Meksyku. W końcu 5 lat temu przejechał tutaj 3000
km. Bezboleśnie przeprowadził nas przez korki w stolicy (chociaż ile on się
udenerwował w środku, to tylko on może opowiedzieć). Nawet nie przypuszczałam,
że pójdzie nam tak gładko. Ale co się odwlecze, to nie uciecze…
Nasza
trasa wiodła 400 km na północ do Papantli. Ale po drodze mieliśmy jeszcze 2
cele: Tepotzotlan oraz Tulę. W Tepozotlanie mieści się niezwykły kościół Św.
Franciszka Ksawerego (50 peso), do którego wchodzi się przez Muzeum de
Virreitano. Weszliśmy do kaplicy i
oniemieliśmy. Niby wiedziałam czego możemy się spodziewać, ale żadne
zdjęcie nie odda tego wrażenia na miejscu. Łał!
Na ściany ociekające od
sklepienia po podłogę złotem i wybujałą dekoracyjność stylu churrigueresco
zareagowaliśmy tak jak wszyscy zwiedzający, którzy tu wchodzili. W osłupieniu
złapaliśmy się za buzię i wydaliśmy prosty dźwięk: łał! Jedźcie i oglądajcie,
bo zdjęcia nie oddają piorunującego wrażenia.
I
pojawiła się wreszcie rzeczywistość małomiasteczkowa. To jest nasz ukochany
Meksyk! Nic się nie zmienił. Nadal bliski serca… Czysto, spokojnie, bez
pospiechu, maniana, maleńkie zocalo przed kościołem – skwerek z ławeczkami w
cieniu drzew. Żyć nie umierać!
Ale
trzeba było opuścić tą oazę spokoju i jechać do Tuli. Do stanowiska archeologicznego szło się przez kaktusowy zagajnik.
Tam (64 peso) zdarzyliśmy przez grupa Meksykanów wyglądających jak ekipa z Master Chefa obejrzeć w samotności posągi – kolumny przedstawiające atlanów.
Tam (64 peso) zdarzyliśmy przez grupa Meksykanów wyglądających jak ekipa z Master Chefa obejrzeć w samotności posągi – kolumny przedstawiające atlanów.
I
ruszyliśmy dalej na północ. Nagle z daleka zauważyliśmy ciemną chmurę. Do tej
pory cieszyliśmy się, że nie sprawdza się prognoza pogody zapowiadająca deszcz.
Niestety sprawdziła się. Zaczęło lać. A my wjeżdżaliśmy w coraz wyższe góry, na
których jak wata cukrowa rozciągały się chmury. Droga wiła się jak wąż, a
widoczność spadała do kilku metrów.
Ulewa spowodowała, że zmierzch zapadł znacznie wcześniej. Nawigacja zaczęła nam trochę świrować, benzyny zaczęło brakować, a Pemexu (tutejsza stacja paliw) ani widu, ani słychu. Zjechaliśmy z autostrady do wioski w poszukiwaniu paliwa i tam dowiedzieliśmy się, że musimy wrócić na autostradę, bo za kilka kilometrów natrafimy na stację. I rzeczywiście tak było. Stamtąd było jeszcze ok. 40 km do Papantli, z czego 20 trzeba było pokonać w absolutnych ciemnościach przez wioski pełne zabójczych betonowych spowalniaczy (tzw. topes). Gdy dojechaliśmy do Papantli, to dopadliśmy pierwszy lepszy hotel, który miał zresztą bardzo dobre ceny: pokój z łóżkiem małżeńskim (tzw. uno matrymoniales) z łazienką – 200 peso (aby uzyskać zł dzielimy przez 4).
Ulewa spowodowała, że zmierzch zapadł znacznie wcześniej. Nawigacja zaczęła nam trochę świrować, benzyny zaczęło brakować, a Pemexu (tutejsza stacja paliw) ani widu, ani słychu. Zjechaliśmy z autostrady do wioski w poszukiwaniu paliwa i tam dowiedzieliśmy się, że musimy wrócić na autostradę, bo za kilka kilometrów natrafimy na stację. I rzeczywiście tak było. Stamtąd było jeszcze ok. 40 km do Papantli, z czego 20 trzeba było pokonać w absolutnych ciemnościach przez wioski pełne zabójczych betonowych spowalniaczy (tzw. topes). Gdy dojechaliśmy do Papantli, to dopadliśmy pierwszy lepszy hotel, który miał zresztą bardzo dobre ceny: pokój z łóżkiem małżeńskim (tzw. uno matrymoniales) z łazienką – 200 peso (aby uzyskać zł dzielimy przez 4).
Śniadanie
zjedliśmy na zocalo w restauracji Pardo Plaza. Pyszna pikantna jajecznica mexiana
(z warzywami) z chlebkiem, pastą z fasoli, sok wyciskany z pomarańczy i
wyjątkowo smaczna kawa kosztowało nas 68 peso. Podczas krótkiego spaceru po
mieście chłonęliśmy jego spokojną atmosferę, a zakończyliśmy go kupnem aż 16
przeróżnych bułek z nadzieniem od pana stojącego na ulicy, czym wzbudziliśmy
zachwyt miejscowych. Wyposażeni w jedzenie na cały dzień (bułki jak pięknie
pachniały, tak wspaniale smakowały)
ruszyliśmy do El Tajin. Ruiny miasta Tolteków ze słynną piramidą del
Nichios z 365 niszami podziwialiśmy prawie samotnie.
Miasto położone jest bardzo fajnie, gdyż otaczająca je selwa nadaje mu tajemniczości. Niestety Indiana Jones nie wyszedł nagle z dżungli, ale za to nad nami latały jakieś drapieżniki podobne do orłów oraz zielone papugi. Nie było ciepło, ale powietrze było przyjemnie rześkie i pozwoliło nam oczyścić płuca z meksykańskiego smogu.
Miasto położone jest bardzo fajnie, gdyż otaczająca je selwa nadaje mu tajemniczości. Niestety Indiana Jones nie wyszedł nagle z dżungli, ale za to nad nami latały jakieś drapieżniki podobne do orłów oraz zielone papugi. Nie było ciepło, ale powietrze było przyjemnie rześkie i pozwoliło nam oczyścić płuca z meksykańskiego smogu.
A w
sklepie w El Tajin zakupiliśmy z Tomkiem likier waniliowy. Rejon ten słynie z
uprawy wanilii, która właśnie z Meksyku została rozprzestrzeniona na cały
świat.
Ruszyliśmy
autostradą do Tlaxcali. Korzystamy z płatnych (niestety nienajtańszych) dróg,
gdyż są one znacznie szybsze, bo nie mają „topes” czyli zabójczo wysokich
spowalniaczy, które, by nie rozwalić auta, trzeba pokonywać na pierwszym biegu.
Nasza nawigacja nie mogła znaleźć Sanktuarium Matki Boskiej z Ocotlan w
Tlaxcalli. Wreszcie udało nam się dostrzec jakieś kierunkowskazy i pojechaliśmy
wg nich podjeżdżając pod kościół, którego fasada przypominała mistrzowskie
dekoracje tortu śmietanowego, a wnętrze skarbiec ze złotem.
Do Puebli znowu wjeżdżaliśmy po ciemku przebijając się przez koszmarne korki, borykając się z meksykańskim chaosem na drodze, mijając kilka stłuczek i hamując do zera na tysiącach topes. Minęło dobre 1,5 godziny zanim dotarliśmy do centrum miasta i znaleźliśmy hotel. Zamieszkaliśmy w hotelu El Fuente (300 peso za pokój 2 osobowy – łóżko małżeńskie) na ulicy Poniente 3. Z tarasu widać było Katedrę na zocalo. Wyskoczyliśmy wieczorem (po godz. 20:00) na miasto, ale większość sklepów i restauracji była już zamknięta. Myślę, że zimno paraliżuje w Meksykanach chęć do fiestowania do późna. W nocy temperatura spadła do 5 stopni C. Bożonarodzeniowa Puebla nocą zaostrzyła nasze apetyty na dzienne zwiedzanie.
Wczorajsze
doświadczenia z drogi (korki i niezbyt radząca sobie z Meksykiem nawigacja) zweryfikowały
moje ambitne plany. Z ogromnym bólem serca odpuściłam wyjazd do pobliskiej
Choluli na rzecz odpoczynku i zwiedzania Puebli. Żegnajcie piękne
churrigueresco i największa piramido Meksyku. Przyjdzie na was czas innym
razem. Tym sposobem pojawił się kolejny cel wyjazdu…
Puebla
w dzień przywitała nas kolorowymi, rzeźbionymi fasadami kolonialnych budynków.
Smaczne tradycyjne meksykańskie śniadanie (jajecznica po meksykańsku, chleb lub tortilla, pasta z fasoli, sok pomarańczowy i kawa) w knajpce na Poniente 3 dodało nam sił do zwiedzenia Capilla del Rosario w Kościele Santo Domingo. Przechodząc przez raczej zwyczajny kościół tuż przed ołtarzem głównym skręciliśmy w lewo i naszym oczom ukazało się wnętrze pełne misternych złoceń. Białe ściany pokryte zostały złotymi liśćmi, winogronami, zawijasami, serpentynami, kwiatami, aniołkami. Znalazłam nawet syrenę! Złote były kolumny, kolumienki, ramy obrazów i sufit. Znowu widok zapierał dech, a z piersi wydobyliśmy tylko skromne „łał”!
Smaczne tradycyjne meksykańskie śniadanie (jajecznica po meksykańsku, chleb lub tortilla, pasta z fasoli, sok pomarańczowy i kawa) w knajpce na Poniente 3 dodało nam sił do zwiedzenia Capilla del Rosario w Kościele Santo Domingo. Przechodząc przez raczej zwyczajny kościół tuż przed ołtarzem głównym skręciliśmy w lewo i naszym oczom ukazało się wnętrze pełne misternych złoceń. Białe ściany pokryte zostały złotymi liśćmi, winogronami, zawijasami, serpentynami, kwiatami, aniołkami. Znalazłam nawet syrenę! Złote były kolumny, kolumienki, ramy obrazów i sufit. Znowu widok zapierał dech, a z piersi wydobyliśmy tylko skromne „łał”!
Puebla
pachniała kawą. Kierując się zapachem wylądowaliśmy w maleńkiej kawiarence, jak
sama nazwa mówi - Cafe Aroma na Poniente 3, podającej jedynie…kawę. Ale jaką?
Pyszną! Dość długo delektowaliśmy się świeżo przy nas zmieloną aromatyczną kawą
w stylu Italiano. Jak na Meksyk taka jakość jest niezwykła, gdyż króluje tu
amerykańska lura.
Z
powodu intensywnego przemieszczania się od 2 dni nie jedliśmy obiadu, dlatego
też postanowiliśmy wreszcie położyć kres tej złej tradycji. Do polecanej przez
kilkoro Meksykanów restauracji Santa Clara na niezmordowanym Poniente 3
zamówiliśmy koronne meksykańskie danie pochodzące właśnie z Puebli – słynne
mole poblano. Wybrane przez nas udko z kurczaka zalane było gęstym sosem
kakaowym z chili i posypane lekko sezamem. Niebo w gębie za 140 peso + 20%
servisco.
Podczas
wyjazdu ze znowu zakorkowanej Puebli tym razem nasza navi się spisała i
sprawnie znaleźliśmy się na autostradzie (cuota – płatna) do Oaxaca. Droga
widokowo była bardzo malownicza wijąc się między wysokimi szczytami ciągnących
aż po horyzont pasm górskich.
Po
drodze mieliśmy atrakcje w postaci biegnących w sztafecie Indian, człowieka,
który nie musi chodzić do kościoła, gdyż wozi kościół ze sobą oraz konie czy
muły przewożone na pace.
Do
Oaxaca dojechaliśmy o zmierzchu. Navi tylko kilka razy kazała nam skręcać pod
prąd. Zamieszkaliśmy w Casa Arnal (600 peso) z czystymi, ciepłymi i niewalącymi
skisem pokojami oraz pięknym patio.
Rzuciliśmy wszystko i jak staliśmy,
poszliśmy w miasto spowite światłami latarni i… gwarne jak w dzień. Już Puebla
zapowiadała się fajnie, ale w Oaxaca wreszcie spotkaliśmy się z naszym
ukochanym Meksykiem tętniącym życiem nawet gdy ciemna noc zapadnie. Wiedzeni
słuchem błyskawicznie nastawiliśmy nasz azymut na fiestę, która swój początek
miała pod kościołem św. Dominika Guzmana, a kończyła się jak zwykle na Zocalo.
Opuściliśmy tą imprezę dopiero wtedy, gdy kakofonia dźwięków dwóch
rywalizujących ze sobą orkiestr grających różne melodie, dała nam się we znaki,
a pijani, zupełnie nieszkodliwi Meksykanie zaczęli bezwładnie spadać z
okolicznych murków.
Cóż było robić? To chyba oczywiste - udać się na Zocalo!
Na ten meksykański Rynek poszliśmy, by coś „wrzucić na ruszt”. Ale… Ale miłej aparycji Meksykanka skusiła nas mezkalem. Region Oaxaca słynie z produkcji pulque i mezkalu czyli lokalnych trunków wysokoprocentowych wyrabianych z agawy. Z dotychczasowych relacji wiedziałam, że pulque jest obrzydliwe, a mezkal niedobry. Relacje relacjami, ale trzeba przekonać się na własnej skórze, a raczej gardle. Na początek pani zapodała nam „el clasico” czyli czysty mezkal. Przyznaję rację wszystkim, którzy próbowali przed nami – niedobry. Ale widząc nasze nieszczególne miny, błyskawicznie zatopiła swe ręce w wielkiej misie pełnej butelek i … wtedy dopiero się zaczęła zabawa! Zabrała się za polewanie nam do kieliszków mezkal crema o smakach: mango, kawa, cajeta, jamaika, lemon, truskawka, orzech, mleko, kokos, migdał, amaretto, maracuja, 12 ziół, pinacolada, ananas, banan z czekoladą. Ja nie wiem, jak smak jeszcze. Tempo było zabójcze, a my (ja, Ewa i Tomek) rozbawieni coraz bardziej. W takiej atmosferze nie dało się inaczej, jak tylko zakupić po flaszce. Wybraliśmy mango. Popatrzcie za zdjęcie - tyle każdy z nas wypił smaków ile kieliszków jeden w drugi powkładanych! Niezła piramidka się uzbierała, co?
Cóż było robić? To chyba oczywiste - udać się na Zocalo!
Na ten meksykański Rynek poszliśmy, by coś „wrzucić na ruszt”. Ale… Ale miłej aparycji Meksykanka skusiła nas mezkalem. Region Oaxaca słynie z produkcji pulque i mezkalu czyli lokalnych trunków wysokoprocentowych wyrabianych z agawy. Z dotychczasowych relacji wiedziałam, że pulque jest obrzydliwe, a mezkal niedobry. Relacje relacjami, ale trzeba przekonać się na własnej skórze, a raczej gardle. Na początek pani zapodała nam „el clasico” czyli czysty mezkal. Przyznaję rację wszystkim, którzy próbowali przed nami – niedobry. Ale widząc nasze nieszczególne miny, błyskawicznie zatopiła swe ręce w wielkiej misie pełnej butelek i … wtedy dopiero się zaczęła zabawa! Zabrała się za polewanie nam do kieliszków mezkal crema o smakach: mango, kawa, cajeta, jamaika, lemon, truskawka, orzech, mleko, kokos, migdał, amaretto, maracuja, 12 ziół, pinacolada, ananas, banan z czekoladą. Ja nie wiem, jak smak jeszcze. Tempo było zabójcze, a my (ja, Ewa i Tomek) rozbawieni coraz bardziej. W takiej atmosferze nie dało się inaczej, jak tylko zakupić po flaszce. Wybraliśmy mango. Popatrzcie za zdjęcie - tyle każdy z nas wypił smaków ile kieliszków jeden w drugi powkładanych! Niezła piramidka się uzbierała, co?
Ale
okazało się, że na tym nie koniec. Bo zmieniła się pani zapraszająca na
degustację, a nowa ochoczo zabrała się do roboty polewając nam mezkal crema, a
my w salwach śmiechu tworzyliśmy kolejną „piramidkę”. I po raz kolejny
dokonaliśmy zakupu mezkalu, tym razem o smaku cytrynowym. Zdjęcie z drugą już
„piramidką kieliszków”…
Na drugi
dzień przeczytałam w naszym przewodniku (Rouge Guide) takie zdanie: „ uwaga na
mezkal, bo może poczynić zamęt w głowie i spustoszenie w organizmie”. Tylko, że
ten nasz przewodnik to tłumaczenie z angielskiego. Następnego dnia mieliśmy mnóstwo siły do zwiedzania i wesołe
wspomnienia.
A
dzień nie zapowiadał się aż tak intensywnie i przygodowo. Jako pierwszą
atrakcję zaplanowaliśmy sobie oddalone o 6 km od naszego hotelu ruiny miasta
Zapoteków – Monte Alban. Ci niesamowici wojownicy na początku pierwszego
tysiąclecia ścięli 250 metrów góry, z której na wysokości 750 m n.p.m. zrobili
taras, na którym zbudowali miasto pełne piramid. A my ludzie żyjący na początku
trzeciego tysiąclecia nie potrafimy zrobić takiej nawigacji, która by nas
bezbłędnie przeprowadziła przez 6 km do celu! Z 10 minut jazdy zrobił się
godzinny horror podjazdów po dziurawych drogach o nachyleniu 45 stopni,
podjeżdżaniu ludziom pod domostwa, wycofywaniu się tyłem, gdyż na wąskich
dróżkach nie było mowy o zakręceniu, wjeżdżaniu w drogi będące dopiero w
budowie. W mieście prawie wcale nie było oznaczeń jak dotrzeć do Monte Alban,
tak by można było zlekceważyć gadającą navi. Gdy Tomek zatrzymywał samochód, by
zapytać się o drogę, to kolana samowolnie uderzały mnie w głowę, gdyż staliśmy
na takiej stromiźnie! Wreszcie po wielu wskazówkach miejscowych wyjechaliśmy na
szeroka asfaltówkę prowadzącą prosto do Monte Alban (64 peso). Wszyscy
odetchnęliśmy z ulgą. Gdybyśmy wiedzieli, że ta droga to był „pikuś”…
A
potem odbyliśmy banalną jazdę do Santa Maria del Tule i podziwialiśmy
najstarsze drzewo na świecie (podobno ma 2000 lat, a może nawet 3000) –
unikatowy 58 metrowy (obwód) cypryśnik – gatunek, który wymarł w okresie
kolonialnym.
Tule nakarmiło nas smacznie tortillą z chorizo (ostra kiełbasa; 50 peso za ogromny placek), napoiło sokiem wyciskanym z pomarańczy i mandarynek (15 peso).
Dalej zrobiliśmy krótki wypad do Mitli – mało imponującego miasta Miksteków, ale słynącego z charakterystycznych mozaik.
Tule nakarmiło nas smacznie tortillą z chorizo (ostra kiełbasa; 50 peso za ogromny placek), napoiło sokiem wyciskanym z pomarańczy i mandarynek (15 peso).
Dalej zrobiliśmy krótki wypad do Mitli – mało imponującego miasta Miksteków, ale słynącego z charakterystycznych mozaik.
Słońce
zaczęło nieuchronnie chylić się ku zachodowi, a my mieliśmy zaplanowany jeszcze
jeden cel – Hierve El Aqua – niezwykłe źródełka, jeziorka i wodospady ukryte w
górach. Już na początku nie bardzo nam się podobało, że navi prowadzi nas przez
jakieś zapyziałe wioski żywcem wyjęte z filmów Rodrigueza. Zastanawialiśmy się
tylko czy zdążymy pokonać dziurawą jak ser szwajcarski zakurzoną drogę zanim z
chaty wyskoczą wrogowie Antonio Banderasa. Ale przejechaliśmy i wyjechaliśmy
poza domostwa.
A dalej wyszedł chłopiec ze stadem kóz i definitywnie skończył się asfalt. Szutrowa drożyna prowadziła nas coraz wyżej, zakręty zaczęły robić się coraz ciaśniejsze, a przepaście coraz głębsze. Zwątpiliśmy, ale nie było już odwrotu, bo droga była tak wąska, że Tomek nie mógł zawrócić. Jakość trasy przypominała Nepal. Tylko, że wtedy kierowca nas wiózł, a tutaj Tomek sam pokonywał ostre zakręty na zboczach góry. Gdy dojeżdżaliśmy do zakrętu, to Tomek trąbił, by ewentualny samochód jadący z naprzeciwka dał radę zahamować na śliskim szutrze, a nie wylądował nam na masce. Trzy razy musieliśmy się minąć z innym pojazdem. Serce w gardle, ręce mokre, a oczy w słup. Do tej pory uważałam, że podróż przez Himalaje była najgorsza w moim życiu. Myliłam się. Ta była znacznie gorsza, gdyż oprócz ekstremalnie niebezpiecznej drogi nie byliśmy pewni czy jedziemy dobrze (brak znaków, navi nie raz wyprowadziła nas w pole), a słońce nieuchronnie zbliżało się do górskich szczytów.
Widoki za to zapierały dech i mimo stresu byliśmy w stanie je podziwiać. Przed nami odsłoniły się zielone pofałdowane połacie gór, mnóstwo łańcuchów, z których każdy wydawał się rościć sobie palmę pierwszeństwa w konkursie uroku i urody. Było totalnie odludnie, a dominowała tylko surowość i potęga gór.
Gdy przejechaliśmy przez wierzchołek na
drugą stronę zbocza, to zaczęła się mikra cywilizacja. Widok pojedynczych osób
zaczął dodawać nam otuchy, zwłaszcza gdy wskazywali nam drogę (w tym miejscu
inaczej niż navi!). Tomek dowiózł nas cało i zdrowo na parking przez źródłami
(wstęp 25 peso). Na pieszo po skałach w dół prawie biegliśmy, gdyż widzieliśmy
ciemną zasłonę zmierzchu tuż za plecami. A pokonać taką drogę i nic nie
zobaczyć – ach, nawet nie chcę myśleć o ogromie rozczarowania! Ale nie było
smutku i rwania sobie włosów z głowy. Był zachwyt. Dlaczego? Zobaczcie. Widoki
mówią same przez się. Hierve El Aqua – perełka przyrodnicza w środku
przepastnych gór…
Gdy słońce zaczęło chować się za górami, to szczyty
naciągnęły na siebie kołderkę z chmur. A Tomek jak urodzony Meksykanin wsiadł
za kierownicę i zawiózł nas tą samą drogą przez góry (innej nie ma). W
ostatnich promieniach słońca wprowadził auto na asfaltówkę do Oaxaca.
Po tym wszystkim, co przeżyliśmy, szkoda było spędzić
wieczór w pokoju. Już piechotą wyruszyliśmy na Zocalo i jego okoliczne uliczki.
Oaxaca słynie z kilku rzeczy. Oto one:
1.
Mezkal – jego historię w naszej podróży już
znacie. Tutaj można odwiedzić okoliczne fabryki i przyjrzeć się produkcji. Nie
mieliśmy tego w planach.
2.
Indiańskie targi w pobliskich wioskach
(codziennie gdzie indziej, trzeba zasięgnąć języka) – by je zobaczyć udaliśmy
się do Tlacoluli. Zacznie bardziej polecamy malowniczy niedzielny targ w
Chamuli (stan Chiapas).
3.
Chapulines – przysmak w postaci suszonych
koników polnych z dodatkiem limonki. Zakupiliśmy i jedliśmy (co widać na
załączonym obrazku!). Zupełnie dobre naturalne „chipsy”.
4.
Kościół św. Dominika Guzmana z wystrojem wnętrza
w stylu churrigueresco (meksykański barok). Otwierają go tylko na msze i jest
problem z robieniem zdjęć na statywie (z lampą błyskową nie można w żadnym
kościele).
5.
Bazylika Santa Maria de Soledad – drugie po
Guadalupe najważniejsze sanktuarium Ameryki. Ładna fasada, ale mało imponujące
wnętrze.
6.
Dom Benito Juareza – pierwszego indiańskiego
prezydenta Meksyku. Zapomnieliśmy go obejrzeć, bo zwyciężyła przemożna potrzeba
powłóczenia się po mieście i wczucia w jego atmosferę.
7.
Ser. Tutejszy jest przepyszny. Nieco słonawy.
Oto wersja obiadowa – grillowana. Zupa Azteków z tortillą, serem, avocado i chiceron
- suszoną świńską skórą (smakuje jak skwarki) też była pyszna, tylko mało
pikantna. Bardzo przyzwyczailiśmy się do ostrego.
Za to Meksykanie nie potrafią parzyć kawy, której ziarna mają
bardzo dobrej jakości. Lura lurą pogania. Ochydztwo.
Dziś wracamy do Mexico City autostradą przez góry, na której
piękne widoki zasłaniają nam chmury – jak zwykle.
Będąc w okolicach Puebli włączył mi się instynkt podróżniczy
i zapytałam się czy uda się przed wjazdem do Mexico City obejrzeć jeszcze
pominiętą wcześniej Cholulę. Tomek ku mojej radości wyraził aprobatę na ten
plan. Nawigacja kompletnie nie potrafiła sobie poradzić z adresami w tej bardzo
przyjemnej miejscowości. Ale jakoś udało nam się obejrzeć pozostałości
największej piramidy w Meksyku (54 peso). Ta trawiasta góra zwieńczona
kościołem wygląda niepozornie. Okazuje się, że pod darnią kryje w sobie właśnie
tą wielką piramidę. Mogliśmy oglądać tylko odsłonięte pozostałości podstawy tej
prekolumbijskiej budowli. Oceniając „fundamenty” rzeczywiście można tylko
żałować, że tak mało zostało z tego kolosa.
Dalej był kościół św. Gabriela z Kaplicą Królewską (taki
sobie)
oraz absolutne cacuszko – kościół Santa Maria Tonantzintla (już prawie poza miastem). Maleńki kościółek kryje w sobie fantazyjne rzeźbienia w stylu churrigueresco.
Wśród splotów liści na wiernych patrzą setki główek z wyłupiastymi oczami. To miejsce ma tylko jedną bardzo poważną wadę – w środku w ogóle nie można robić zdjęć. Tomek zakombinował i po kryjomu nieco nagrał. Ale zdobnego sufitu nasyconego złoceniami nie udało się ująć.
oraz absolutne cacuszko – kościół Santa Maria Tonantzintla (już prawie poza miastem). Maleńki kościółek kryje w sobie fantazyjne rzeźbienia w stylu churrigueresco.
Wśród splotów liści na wiernych patrzą setki główek z wyłupiastymi oczami. To miejsce ma tylko jedną bardzo poważną wadę – w środku w ogóle nie można robić zdjęć. Tomek zakombinował i po kryjomu nieco nagrał. Ale zdobnego sufitu nasyconego złoceniami nie udało się ująć.
zdjęcie wnętrza kościoła z internetu |
Wjazd do Mexico City, jak Tomek powiedział, nie był trudny.
Ale utknęliśmy w maleńkich handlowych uliczkach, na których co 10 metrów były
światła, a dzikie tłumy mieszkańców stolicy wchodziły przed samochody, bo
zrobienie zakupów było dla nich cenniejsze niż życie. Nie kryliśmy zaskoczenia
z ilości ludzi poruszających się po ulicach. Skąd ich się tyle brało? Już
zatęskniłam za małomiasteczkową atmosferą. Auto udało nam się oddać 40 minut
przed czasem, chociaż wjeżdżając do tego molocha mieliśmy 2 godziny zapasu i 6
km do pokonania! W wypożyczalni nie było żadnych problemów.
Podsumowując przejazd przez Mexico City i inne miasta Tomek
stwierdził z lekką nutką rozczarowania, że nie było tak źle, jak się
spodziewał. Czyli zgodnie z chińskim przysłowiem: „dopiero ze szczytu góry
można ocenić rozległość równiny”…
Następnego dnia po śniadaniu w naszym hotelu Juven Mundo
zostawiliśmy za darmo w przechowalni bagaże i z małymi plecaczkami wyruszyliśmy
na lotnisko. Gość w hotelu powiedział nam, że będziemy jechać metrem 1 godzinę.
W rzeczywistości jechaliśmy niespełna 30 minut. Z końcowej stacji metra
„Pantitlan” widać było lotnisko. Ale jak zagłębiliśmy się w labirynt pobliskich
uliczek, to od razu straciliśmy orientację. Wzięliśmy taksówkę za 50 peso i
dojechaliśmy prosto pod nasz terminal. Lotnisko w Mexico City jest ogromne i
nie uśmiechało nam się krążenie po okolicy w poszukiwaniu przejścia. Linią
Volaris dolecieliśmy do La Paz. Jesteśmy w Baja California. Kolejnym
wypożyczonym samochodem (miał być Hyunday i10 w manualu, a dostaliśmy większego
Nissana w automacie,) jadąc przez prerię będącą królestwem kaktusów olbrzymów, dotarliśmy
do miejscowości Todos Santos. Uśpione miasteczko wydawało się opustoszałe. Ale
jak dojechaliśmy do jakiegoś hotelu blisko plaży, okazało się, że wszystkie
pokoje są zajęte.
Wróciliśmy do na wyrost określanego centrum i znaleźliśmy pokój dwuosobowy (oczywiście z łazienką i Klimą) za 400 peso (po krótkich negocjacjach). Brzuchy już od dłuższego czasu domagały się wrzutki, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Ceny nas zaskoczyły. Obiady kosztowały dwa razy tyle co w pozostałej części kraju. A wszędzie puchy, w restauracjach jedyny ruch stanowili kelnerzy wyskakujący z uśmiechem jak filip z konopi na rzadki widok klienta. Ale udało nam się znaleźć restaurację „U Miguela” z akceptowalnymi cenami. A jedzonko? Palce lizać! Wzięliśmy Special de la Maison czyli faszerowaną paprykę z serem i krewetkami. Danie rozpływało się w ustach.
Ewa nie lubi ostrego i specjalnie dla niej pytamy się czy potrawy są ostre. Najczęściej pada odpowiedź, że nie i …najczęściej jest ostre. Dla mnie i Tomka jest za mało ostre, ale dla Ewy za bardzo. Jak tak dalej pójdzie, to do końca wyjazdu przyzwyczai się do ostrego smaku.
Wróciliśmy do na wyrost określanego centrum i znaleźliśmy pokój dwuosobowy (oczywiście z łazienką i Klimą) za 400 peso (po krótkich negocjacjach). Brzuchy już od dłuższego czasu domagały się wrzutki, więc ruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Ceny nas zaskoczyły. Obiady kosztowały dwa razy tyle co w pozostałej części kraju. A wszędzie puchy, w restauracjach jedyny ruch stanowili kelnerzy wyskakujący z uśmiechem jak filip z konopi na rzadki widok klienta. Ale udało nam się znaleźć restaurację „U Miguela” z akceptowalnymi cenami. A jedzonko? Palce lizać! Wzięliśmy Special de la Maison czyli faszerowaną paprykę z serem i krewetkami. Danie rozpływało się w ustach.
prawdziwa meksykańska margerita |
Ewa nie lubi ostrego i specjalnie dla niej pytamy się czy potrawy są ostre. Najczęściej pada odpowiedź, że nie i …najczęściej jest ostre. Dla mnie i Tomka jest za mało ostre, ale dla Ewy za bardzo. Jak tak dalej pójdzie, to do końca wyjazdu przyzwyczai się do ostrego smaku.
Jeszcze parę słów na temat porozumiewania się. Od naszego
ostatniego pobytu tutaj nic się w tym względzie nie zmieniło. Nadal obowiązuje
język hiszpański, angielski nie przyjął się… Ostro ćwiczymy nasz hiszpański.
Gdybyśmy posiedzieli tu ze dwa miesiące, pewnie już zaczęlibyśmy mówić
pojedyncze zdania. Na razie mówimy pojedynczymi wyrazami, ale pytania potrafimy
zadać poprawnie! I dzięki temu, że zaczynamy rozmowę po hiszpańsku, to udaje
nam się sporo utargować, od razu jesteśmy inaczej – czytaj lepiej – traktowani.
Dzisiaj wyruszyliśmy do Cabo San Lucas – 70 km od naszej
wioski. Kiedyś był taki serial „Love Boat”. Uwielbiałam go oglądać jako dziecko
(wtedy na jakimś angielskim kanale w telewizji satelitarnej). Serialowy statek
dopływał zawsze do Mazatlan lub Cabo San Lucas. Mazatlan będzie innym razem, a
teraz miałam okazję zobaczyć to drugie miejsce. Niestety nic ciekawego.
Amerykańska mekka, w której w wielu miejscach płaci się w dolarach. Ale jednak
miasto ma coś fajnego, dlaczego warto było tu podjechać. Z mariny pełnej
drogich jachtów wypływają łodzie – taxi, które zawożą turystów na pobliskie
plaże, niedostępne z lądu.
Po stargowaniu ceny do dos cientos (200 peso) od osoby popłynęliśmy łodzią ze szklanym dnem, by zobaczyć największą atrakcję okolicy Los Cabos – lwy morskie! Stado fok leżało na skale i szczekało na podpływających turystów. Widok tych dzikich zwierząt o przepięknych oczach i zabawnych pyszczkach ujmował za serce.
A potem, nacieszywszy oczy malowniczymi skałami wyrastającymi prosto z Oceanu Spokojnego, zostaliśmy wysadzeni na Playa Amor by móc poczuć ciepły żółty piasek pod stopami, a ciało zamoczyć w krystalicznie czystej wodzie.
Same przyjemności w tropikalnej temperaturze, podczas gdy we Wrocku jest teraz 5 stopni Celsjusza…
Po stargowaniu ceny do dos cientos (200 peso) od osoby popłynęliśmy łodzią ze szklanym dnem, by zobaczyć największą atrakcję okolicy Los Cabos – lwy morskie! Stado fok leżało na skale i szczekało na podpływających turystów. Widok tych dzikich zwierząt o przepięknych oczach i zabawnych pyszczkach ujmował za serce.
A potem, nacieszywszy oczy malowniczymi skałami wyrastającymi prosto z Oceanu Spokojnego, zostaliśmy wysadzeni na Playa Amor by móc poczuć ciepły żółty piasek pod stopami, a ciało zamoczyć w krystalicznie czystej wodzie.
Same przyjemności w tropikalnej temperaturze, podczas gdy we Wrocku jest teraz 5 stopni Celsjusza…
Dzisiejszy
dzień był dniem najważniejszym. Todos Santos jako cel podróży wybrałam tylko
dlatego, co miało się wydarzyć dzisiaj. A mianowicie chodzi o wieloryby!
Dzisiaj wypłynęliśmy na Ocean, by oglądać humbaki. Już w kilku miejscach na
świecie „uciekły” mi te największe ssaki. Todos Santos to było moje kolejne
podejście, by na własne oczy ujrzeć te tajemnicze wodne giganty. Humbaki
przypływają tutaj z północy i przebywają w okresie od listopada do marca, a
wieloryby szare od stycznia do marca (stąd na te przyjdzie czas podczas
kolejnych ferii zimowych). Zorganizowanie całej atrakcji rozpoczęliśmy od
udania się w tym opustoszałym miasteczku do jedynego hotelu tętniącego życiem.
Dobrze przypuszczaliśmy, że tam na pewno ktoś będzie coś wiedział na temat
„whale watching”. Dostaliśmy namiary na Bryan (kobieta) organizującą takie
wyprawy i kosztowało nas to bagatela 300 USD (za łódź mieszczącą maksymalnie 4
osoby). O 6:45 Bryan podprowadziła nas do „mariny” usytuowanej poza miastem i
zaznajomiła ze specyficznym systemem dostania się naszej łodzi przez ogromne
fale z zatoki na Ocean. I tak: pierwsza motorówka musi sobie dać radę sama, a
następnie na linie wyciąga kolejną łódź motorową, a ta kolejną, itd.
Wygląda to
dość prosto tylko, że „po drodze” trzeba pokonać co najmniej dwie ogromne fale.
„Wyjazd” wyglądał bardzo spektakularnie, zwłaszcza gdy grzywa fali miała
przemożną potrzebę dostania się do środka łodzi.
Między sobą wymieniliśmy informacje, że żadne z nas nie ubezpieczyło się na wypadek uprawia sportów ekstremalnych i z tym „pocieszającym” uczuciem wsiedliśmy do naszej łódki. Dalej cała akcja potoczyła się tak błyskawicznie, że nim się obejrzeliśmy już zostaliśmy wyciągnięci z zatoki, bez zaliczenia chociażby kropelki wody morskiej! I płynęliśmy, płynęliśmy, płynęliśmy … i nic. Nasz kapitan Agusto zaczął się już denerwować i tłumaczyć nam w swym ojczystym języku, że wczoraj wielorybów było mnóstwo, a dzisiaj musiały popłynąć na północ. Moje zdenerwowanie rosło, gdyż niewiarygodnym wydawało mi się w środku sezonu na humbaki nie zobaczyć tych zwierząt. To musiałby być niewiarygodny pech i wielka niesprawiedliwość. Tymczasem świat przybrał stalową barwę, trudno było uchwycić, gdzie jest horyzont, gdzie Ocean styka się z niebem. A wieloryby lubią słońce. Jednak chyba zadziałała na nie magia 300 USD zapłaconych przez zdenerwowanych podróżników i … zaczęły się wyłaniać! Zresztą nieważna była przyczyna dlaczego zrezygnowały z zabawy w chowanego z nami. Wypłynęły!!! Ale wiecie jak ogląda się dzikie wieloryby? Wszystko zaczyna się od fontanny wody wydmuchiwanej w górę. Za chwilę pojawia się kawałek czarnego grzbietu, potem pojawia się większy kawałek grzbietu, następnie wszystko znika i chwilę później wyłania się tylna płetwa, by w ciągu sekundy majestatycznie zniknąć pod wodą. Takich spektakli widzieliśmy co najmniej kilkanaście. Po denerwująco długim okresie wyczekiwania nasze marzenia się spełniły.
Między sobą wymieniliśmy informacje, że żadne z nas nie ubezpieczyło się na wypadek uprawia sportów ekstremalnych i z tym „pocieszającym” uczuciem wsiedliśmy do naszej łódki. Dalej cała akcja potoczyła się tak błyskawicznie, że nim się obejrzeliśmy już zostaliśmy wyciągnięci z zatoki, bez zaliczenia chociażby kropelki wody morskiej! I płynęliśmy, płynęliśmy, płynęliśmy … i nic. Nasz kapitan Agusto zaczął się już denerwować i tłumaczyć nam w swym ojczystym języku, że wczoraj wielorybów było mnóstwo, a dzisiaj musiały popłynąć na północ. Moje zdenerwowanie rosło, gdyż niewiarygodnym wydawało mi się w środku sezonu na humbaki nie zobaczyć tych zwierząt. To musiałby być niewiarygodny pech i wielka niesprawiedliwość. Tymczasem świat przybrał stalową barwę, trudno było uchwycić, gdzie jest horyzont, gdzie Ocean styka się z niebem. A wieloryby lubią słońce. Jednak chyba zadziałała na nie magia 300 USD zapłaconych przez zdenerwowanych podróżników i … zaczęły się wyłaniać! Zresztą nieważna była przyczyna dlaczego zrezygnowały z zabawy w chowanego z nami. Wypłynęły!!! Ale wiecie jak ogląda się dzikie wieloryby? Wszystko zaczyna się od fontanny wody wydmuchiwanej w górę. Za chwilę pojawia się kawałek czarnego grzbietu, potem pojawia się większy kawałek grzbietu, następnie wszystko znika i chwilę później wyłania się tylna płetwa, by w ciągu sekundy majestatycznie zniknąć pod wodą. Takich spektakli widzieliśmy co najmniej kilkanaście. Po denerwująco długim okresie wyczekiwania nasze marzenia się spełniły.
I co więcej, mieliśmy niebywałą okazję
zobaczyć morskie igraszki wielorybów „chłopaka” i „dziewczyny”, które
przeskakiwały przez siebie, klaskały płetwami i … pokazały nam swe pyski!
Widzieliśmy początek wieloryba!!!
Morska
przygoda przedłużyła się z planowanych 3 godzin do ponad 5. W tym czasie
ponadto foka chciała się z nami bawić. Nasz kapitan Agosto zaproponował nam
łowienie ryb, które zakończyło się sukcesem wędkarskim w postaci 6 ogromnych
żółto – zielonych ryb o nazwie machi machi.
A samo lądowanie na plaży –
dosłownie lądowanie – też było emocjonujące. Przy wypłynięciu mieliśmy o tyle
lepiej, że obserwując poprzedników, wiedzieliśmy o co chodzi. Powrót na ląd to
była wielka niewiadoma. Na początku będąc już w zatoce trochę pływaliśmy w
kółko. Okazało się, że czekamy na odpowiednio wysoką falę. Gdy taka wreszcie
nadeszła, ile mocy w silniku ruszyliśmy za nią. My na łodzi musieliśmy się
mocno trzymać i zaprzeć nogą. Przy samym brzegu dogoniliśmy spienioną potężną
grzywę i dosłownie „na fali” wjechaliśmy na piasek! W jakimś filmie widziałam
jak robił to Robert De Niro. Teraz zrobiłam to ja – Asia Kusiak!
Tak
poza tym, to byliśmy pierwszymi klientami z Polski dla Bryan, która od 10 lat
zajmuje się tym interesem. Zapraszamy na emocjonującą przygodę. Bierzcie z nas
przykład! Szlaki przetarte.
Z
zaplanowanych największych atrakcji było tyle, ale wkrótce miało się okazać, że
czekało nas jeszcze coś niezwykłego. Inna spotkana Amerykanka (ta część Meksyku
w ogromnej części jest zamieszkana przez Amerykanów) – Danny – opowiedziała nam
o miejscu, w którym chronią żółwie i wypuszczają je do Oceanu. Po południu
udaliśmy się tam. Za ogrodzeniem na plaży znajdowały się gniazda żółwi, którymi
opiekowali się wolontariusze. Dowiedzieliśmy się, że z 5 zagrożonych
wyginięciem gatunków żółwi wodnych 3 przybywają na tą plażę, by złożyć jaja.
Wolontariusze znajdują dość płytko zakopane jaja i przenoszą je do głębokich na
około metr dołków wykopanych w piasku za ogrodzeniem. Żółwie wykluwają się po
45 dniach. Wraz z innymi gapiami doczekaliśmy na plaży do wieczora i
obejrzeliśmy jedyny w swoim rodzaju spektakl narodzin! Dwa gniazda były 45
dniowe i wolontariusze, delikatnie rozkopując jamy, wyciągnęli z nich 107
wielkości śródręcza dłoni maleńkich zapiaszczonych żółwików.
Gdy słońce wreszcie utopiło się w Oceanie na pożegnanie oświetlając niebo na różowo, a po wschodniej stronie zrobiło się ciemno, my gapie zostaliśmy ustawieni na linii narysowanej na piasku. Wolontariusze zaczęli przenosić maleństwa na plażę i puszczać wolno w ich pierwszą i najtrudniejszą podróż w życiu. A my jak ochroniarze pilnowaliśmy by żaden pies czy ptaszysko ich nie dopadło. Ze wzruszeniem patrzyliśmy jak maleńkie stworzonka niepewnie badają grunt, zadzierają łebki do góry, wąchają morską bryzę uzyskując w pakiecie GPS i nagle w te pędy – jak na możliwości żółwia oczywiście - biegną do Oceanu Spokojnego.
Przybijające do brzegu fale kotłują maleństwa, ale one błyskawicznie przewracają się ze skorupy na płetwy i powrotem ruszają do wody.
A znalazłszy się w niej będą płynąć niezmordowanie przez 48 godzin! Samice powrócą na tą samą plażę w Todos Santos Baja California Meksyk (to ten niezwykle tajemniczy GPS!) za 20 lat, by złożyć w miejscu swoich narodzin pierwsze jaja w swoim życiu. Cudownie było uczestniczyć w tym najtrudniejszym, najbardziej niebezpiecznym i pochłaniającym najwięcej ofiar etapie życia żółwi – czyli wędrówce do morza przez otwartą plażę.
Gdy słońce wreszcie utopiło się w Oceanie na pożegnanie oświetlając niebo na różowo, a po wschodniej stronie zrobiło się ciemno, my gapie zostaliśmy ustawieni na linii narysowanej na piasku. Wolontariusze zaczęli przenosić maleństwa na plażę i puszczać wolno w ich pierwszą i najtrudniejszą podróż w życiu. A my jak ochroniarze pilnowaliśmy by żaden pies czy ptaszysko ich nie dopadło. Ze wzruszeniem patrzyliśmy jak maleńkie stworzonka niepewnie badają grunt, zadzierają łebki do góry, wąchają morską bryzę uzyskując w pakiecie GPS i nagle w te pędy – jak na możliwości żółwia oczywiście - biegną do Oceanu Spokojnego.
Przybijające do brzegu fale kotłują maleństwa, ale one błyskawicznie przewracają się ze skorupy na płetwy i powrotem ruszają do wody.
A znalazłszy się w niej będą płynąć niezmordowanie przez 48 godzin! Samice powrócą na tą samą plażę w Todos Santos Baja California Meksyk (to ten niezwykle tajemniczy GPS!) za 20 lat, by złożyć w miejscu swoich narodzin pierwsze jaja w swoim życiu. Cudownie było uczestniczyć w tym najtrudniejszym, najbardziej niebezpiecznym i pochłaniającym najwięcej ofiar etapie życia żółwi – czyli wędrówce do morza przez otwartą plażę.
Na
koniec, głównie by wesprzeć tych co ratują żółwie i też trochę na pamiątkę
wzruszających chwil, kupiłam sobie koszulkę za 20 USD. Kasa poszła na rzecz
ratowania żółwi. Wolę taką koszulkę niż kolczyki, które facet w centrum bardzo
usilnie chciał mi wcisnąć. A oto strona organizacji ratującej te żółwie, które
jak przeżyją, to może spotkamy je w Japonii lub Chile: www.todostortugueros.org
Ostatnie
spojrzenie na zapadłą dziurę w ciągłej budowie – Todos Santos – i wracamy do
Mexico City. Po drodze zakupiliśmy miejscowe domowej roboty słodycze – pyszne
ciasteczka – rogaliki z kruchego ciasta z karmelem i mleczne ciasteczka (nieco,
ale tylko nieco, zbliżone do naszych krówek). Nie kupować galaretek –
żelatynowa ohyda.
Jeszcze
kilka słów o naszym samochodzie. Mieliśmy z nim niezłego zgryza, gdyż… nie
zamykał się. Kluczyk był wygięty i bez pilota. Biorąc go z wypożyczalni nie
przyszło nam do głowy, by sprawdzić czy się zamyka! No cóż, zostawialiśmy go
otwartego…
Lotnisko
w La Paz pożegnaliśmy z lekką nostalgią.
Za chwilę jednak okazało się, że tak szybko Kalifornia Południowa nas nie wypuści, gdyż nasz samolot ma 3 godziny opóźnienia! Pogoda nad Tijuaną popsuła wielu podróżującym szyki, a my też trafiliśmy do tej grupy. Ledwo ogłosili to opóźnienie, to podszedł do nas człowiek z obsługi i wyjaśnił nam po angielsku (wg naszych obserwacji ten gość był jedyną osobą władającą tym językiem na międzynarodowym lotnisku!), że zaraz dostaniemy vouchery na jedzenie i picie – tosty z kurczakiem i frytkami oraz coca – colę. Dzięki temu opóźnieniu Tomek mógł uzupełnić bloga dodając zdjęcia.
Za chwilę jednak okazało się, że tak szybko Kalifornia Południowa nas nie wypuści, gdyż nasz samolot ma 3 godziny opóźnienia! Pogoda nad Tijuaną popsuła wielu podróżującym szyki, a my też trafiliśmy do tej grupy. Ledwo ogłosili to opóźnienie, to podszedł do nas człowiek z obsługi i wyjaśnił nam po angielsku (wg naszych obserwacji ten gość był jedyną osobą władającą tym językiem na międzynarodowym lotnisku!), że zaraz dostaniemy vouchery na jedzenie i picie – tosty z kurczakiem i frytkami oraz coca – colę. Dzięki temu opóźnieniu Tomek mógł uzupełnić bloga dodając zdjęcia.
Do
stolicy dotarliśmy po zmroku, co od razu zmusiło nas do wzięcia taxi
korporacyjnej z lotniska – 240 peso (płaci się na lotnisku i z kwitkiem wędruje
do auta). Wyluzowani powędrowaliśmy do bramy nr 1 i… szczęka nam opadła. Takich
jak my były setki. Z powodu mgły na Tijuaną zrobiło się wielkie zamieszanie na
lotnisku w Mexico City. Tłumy Meksykanów jednocześnie chciały wrócić do domów,
a do tego doszli jeszcze pielgrzymi udający się na jutrzejsze święto do
Guadelupy. Nie było wyjścia, jak w PRL należało odstać swoje 30 minut w kolejce.
A kolejek było 4 i każda do innej korporacji. Jadąc już przez miasto
obserwowaliśmy kolejne tłumy ludzi z obrazami i figurami Matki Boskiej,
kwiatami, tobołkami, plecakami, walizkami, wózkami dziecięcymi z zawartością
dzieci, wózkami sklepowymi z zawartością ubrań, namiotów, krzesełek, dziećmi
zakutanymi w koce i dziećmi biegającymi bezwładnie wokół dorosłych. Chociaż
ludzie ci zmierzali w różnych kierunkach, nie mieliśmy wątpliwości, że jutro
wszyscy spotkają się pod Bazyliką w Gaudalupe.
Nadszedł
wreszcie dzień, który stanowił główny, pierwotny, podstawowy powód naszej
(mojej i Tomka, bo Ewa ze Sławkiem wybrali zakupy) wyprawy Meksyk 2015 – 12
grudnia. Największy odpust świata, największe i najważniejsze chrześcijańskie
święto Obu Ameryk – Matki Boskiej z Guadalupe. Wspomnienie wczorajszych tłumów
wywołało u nas zachowania co najmniej survivalowe. Zabraliśmy ze sobą tylko
najważniejsze rzeczy chowając je po kieszeniach czyli niewiele dobrze
zbunkrowanej kasy, bilety do metra, wodę mineralną do ręki i aparat na szyję.
Żadnych torebek i plecaków. W hostelu przestrzegli nas, że będziemy jechać 40 minut (poprzednio tą
trasę zrobiliśmy w 15 minut). Wyruszając około godz. 9:00 metro mieliśmy puste
i dojechaliśmy w… 15 minut. A na miejscu okazało się, że rzeczywiście tłumy są,
ale porządkowi tak regulują marszem pielgrzymów, że jest pełna swoboda ruchów,
nikt się nie przepycha, nie ma ścisku i deptania sobie po paluchach. Teren
wokół Bazyliki jest tak ogromny, że przyjąć może kilka boeingów dreamlinerów.
Napięcie gdzieś zniknęło i teraz śmieszą mnie nasze „wojenne” przygotowania
zabezpieczające przez złodziejami – pseudopielgrzymami.
Tymczasem
pod Bazyliką… Wielka indiańska fiesta, feria wirujących barw, strojnych
pióropuszy kołyszących się w rytm grzechotek, podskakujących w takt tak mocnego
walenia w bębny, że aż moje podeszwy butów odczuwały drżenia, a serce
łomotało taram, tam, taram, taram, tam,
tam.
Niesamowita energia, która jakby dała się okiełznać, to niejedno miasto zaświeciłoby darmowym blaskiem. Radość witania, entuzjazm oddawania czci Matce Boskiej o twarzy Indianki mieliśmy na wyciągnięcie ręki. I braliśmy to całymi garściami… Na zapas, do naszego smutnego kraju.
Niesamowita energia, która jakby dała się okiełznać, to niejedno miasto zaświeciłoby darmowym blaskiem. Radość witania, entuzjazm oddawania czci Matce Boskiej o twarzy Indianki mieliśmy na wyciągnięcie ręki. I braliśmy to całymi garściami… Na zapas, do naszego smutnego kraju.
Popołudnie
przywiało chmury, które popsuły Tomkowi światło i narzekał robiąc zdjęcia:
El
Mariachi na Placu Garbaldi
Ostatni
dzień w największym mieście świata, w którym zmieściłoby się ¾ obywateli
Polski, w mieście smogu szczypiącego w oczy, którego mimo wszystko trochę
będzie mi brakować. Rano wybraliśmy się w długą podróż lokalnym transportem
(metrem i pociągiem o nazwie tren ligero) na przedmieścia, by zobaczyć
muśnięcie, ledwie cień dawnej świetności azteckiej stolicy Tenochtitlanu w
postaci Xochimilco. Powolne pływanie kolorową łodzią (200 peso os osobna 1
godzinę) po kanałach jeziora Tlatelolco dostarczyło nam dawkę wyciszenia i
relaksu. Wkrótce jednak rozleniwienie ustąpiło bacznej obserwacji wesołego
rodzinnego życia Meksykanów imprezujących na łodziach w towarzystwie mariachi.
Powrót
do centrum historico był dwuetapowy, gdyż zatrzymaliśmy się w Muzeum Dolores
Olmedo (75 peso). Kontynuowaliśmy czas relaksu na terenie zadbanego ogrodu
owładniętego przez pawie i w ciszy podziwialiśmy obrazy Fridy Kahlo i Diego
Riviery.
Obiad
zjedliśmy niedaleko Zocalo, wyjątkowo na
koniec w restauracji La Capilla, ale paella nas nie powaliła. W Barcelonie
robią znacznie smaczniejsze…
Potem
z Tomkiem wyruszyliśmy metrem by zużyć ostatnie bilety i skorzystać czas
darmowej niedzieli w niektórych muzeach. Mieliśmy zaległe Muzeum Murali Diego
Riviery na Hidalgo z przepięknym muralem „Śniadanie w Parku Alameda”.
Do
samego wyjazdu na lotnisko chłonęliśmy ostatnie chwile tego meksykańskiego
molocha wybierając same przyjemności: lody zrobione ze samych owoców, kawę (to
Tomek, ale mówił, że trafił na dobrą), ja czekoladę (zrażona jestem do kawy
meksykańskiej totalnie) na tarasie nad Zocalo i ostatnie guacamole w naszym
hotelu (bagaże na cały dzień za darmo trzymaliśmy w hotelowej przechowalni).
Siedząc
na tarasie i mając Zocalo u stóp podziwialiśmy umiejętności Meksykanów
zorganizowania przy temperaturze 20 stopni C lodowiska i powoli wczuwaliśmy się
w atmosferę zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Ogromne dekoracje
świąteczne, udekorowana bombkami choinka i wpadające w ucho rozpoznawalne, choć
po hiszpańsku, piosenki świąteczne znacznie nam to ułatwiały.
W fajnym czasie przybyliśmy do tego kolorowego kraju przyjaznych ludzi.
W fajnym czasie przybyliśmy do tego kolorowego kraju przyjaznych ludzi.
Crazy
driver bez zbędnej zwłoki w jego mniemaniu, a dla nas zbyt szybko, zawiózł nas
na lotnisko (160 peso). Nie mogliśmy dokonać odprawy online (rezerwacja Air
France, ale lot liniami partnerskimi Aero Mexico), dlatego też formalności dokończyliśmy
na lotnisku. Do Paryża dolecieliśmy o czasie.
Koniec
podróży. Podsumowując, stwierdziliśmy , że:
-
widzieliśmy bardzo dużo zróżnicowanych atrakcji,
- w
Mexico City nie chcielibyśmy mieszkać, bo męczą nas tłumy i smog,
- jak zwykle rzeczywistość małomiasteczkowa nas
chwytała za serce,
-
było bezpiecznie pod każdym względem (no, nawet zostawialiśmy otwarty samochód,
co prawda nie z własnej woli, ale jednak…),
-
wieloryby i żółwiki rozpoczynające swoją wędrówkę przez życie były dla nas
największą atrakcją,
-
ale Jukatan zrobił na nas większe wrażenie… Więcej Indian, swojsko, domowo…
Żal,
że już koniec. Pewnie. Ale dzięki temu mogę planować już kolejną wyprawę.
1 komentarz:
O matko ale cudo ... no to daliście czadu :))) !!!
Pozdrawiam Janek
No raz jeszcze wielkie wypadają mi gały :)))
Prześlij komentarz