INDONEZJA 2012

Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.


www.wyprawymarzen.blogspot.com 



Indonezja 2012 r.: Bali, Gili, Jawa

7 osób: Asia i Tomek Kusiak, Kacper (5 lat) i Nina (3,5 roku) Kusiak + dwoje znajomych z 8 letnim synem.
Termin: 11 lipca – 3 sierpnia 2012 r.
Odwiedzone miejsca: Sanur, Gili Travangan, Candidasa, Tirta Gangga, Tulamben, Sekumpul, Lovina, Pulaki, Pemuteran, Kavah Iljen, Bromo, Ubud, Goa Lavah Temple, Tenganan, Goja Gajah, Ulu Watu, Tanah Lot, Tirta Empul, Alas Kedaton, Taman Ajun, Gunung Kavi, Besakih, Ulun Danu, Tanjung Benoa.

Informacje praktyczne:

Przelot: Wrocław – Frankfurt nad Menem (Lufthansa) – Seul (Korean Air) – Denpasar (Korean Air) i powrót odpowiednio.

Wizy: typ „on arrival” załatwiane na lotnisku w Denpasar po przylocie – koszt 25 dolarów od osoby + 150 000 rupii opłata od osoby przy wylocie (płatne tylko w rupiach!).

Waluta: 10 000 rupii indonezyjskich (Rp) – 1 dolar USA.

Różnica czasu: Bali: + 6 godz.; Jawa: + 7 godz.

Zdrowie: brak szczepień obowiązkowych. Na Bali i wschodniej Jawie nie było zagrożenia malarią. Komarów nie było. Istniało natomiast zagrożenie wścieklizną, ale zwykłe środki ostrożności w zupełności wystarczały, by uchronić się przed tą chorobą (nie głaskaliśmy psów, kotów, małp).

Pogoda:  
Bali: podczas naszego pobytu była wtedy pora sucha, ale przez pierwsze 3 dni lało. Podczas deszczu obowiązkowo trzeba było się schować, bo przemakało się do suchej nitki i robiło się dosyć chłodno. Ulewy trwały 15 – 30 minut. Generalnie było bardzo ciepło, ale nie upalnie. Trzeba było jednak pamiętać o tym, że na plażach po godz. 16.00 zrywał się wiatr i robiło się chłodno. Ponadto w okolicy jeziora Bedugul i świątyni Ulun Danu Bratan też było dosyć zimno jak na lato – około 18 stopni C.
Jawa: z uwagi na nocne wejścia na wulkany Iljen i Bromo należało ubrać się w polary i kurtki oraz czapki i rękawiczki. W ciągu dnia robiło się gorąco.

Zakwaterowanie: tylko pierwszy nocleg w Sanur zarezerwowaliśmy sobie przez Internet, z powodu lądowania o godz. 1.00 w nocy. Wszystkie następne noclegi szukaliśmy na miejscu. Pokój 3 – 4 osobowy z klimatyzacją i łazienką oraz śniadaniem dla 4 osób kosztował nas 80 000 – 385 000 Rp. Średnio płaciliśmy 250 000 Rp. Rzadko udawało nam się znaleźć pokoje czteroosobowe, najczęściej spaliśmy w trzyosobowych.

Wyżywienie:
Śniadania: standardowe śniadania indonezyjskie to naleśnik z bananami i miodem lub omlet/ jajecznica z chlebem tostowym oraz kawa lub herbata.
Obiady:  15 – 80 tys. Rp od osoby.
Jedzenie bardzo smaczne. Piliśmy wyciskane soki owocowe wraz z lodem i nie prowadziło to do żadnych dolegliwości żołądkowych.
Przykładowe ceny: woda mineralna 1,5 litra – 4 – 4,5 tys. Rp; naleśnik, omlet – 15 – 20 tys. Rp; wyciskane soki owocowe – 8 – 15 tys. Rp; ryby, krewetki, inne owoce morza wraz z ryżem smażonym z warzywami -  30 – 60 tys. Rp; pizza – 25 – 40 tys. Rp; spaghetti – 25- 35 tys. Rp; zupa – 10 – 30 tys. Rp; owoce (dosyć drogie) – 1 kg – 4 – 15 tys. Rp; z owoców pyszne były salaki!; piwo Bintang (też drogie, ale dobre) 0,5 litra – 25 – 30 tys. Rp; inne alkohole bardzo drogie; drinki w restauracjach – od 30 – 40 tys. Rp w górę, kawa – 5 tys. Rp; herbata – 3 tys. Rp.
Polecamy małe przydrożne knajpki oferujące jedzenie dla miejscowych, w których menu było w języku indonezyjskim. Były znacznie tańsze od tych z menu po angielsku.

Widokówka – 3 tys. Rp; znaczek do Polski – 12 tys. Rp.

Korzystaliśmy z masaży balijskich: 1 godz. – 50 tys. – 100 tys. Rp. Tanie też były usługi kosmetyczne w czystych gabinetach: pedicure, manicure nawet od 30 tys. Rp.  

Zwiedzanie świątyń: do świątyń dorośli wchodzili w sarongach. My mieliśmy własne. W każdej świątyni można było je wypożyczyć – koszt – 3 – 5 tys. Rp. Ramiona mogły być odkryte. Przy niektórych świątyniach widniał napis głoszący zakaz wejścia dla kobiet z miesiączką! Bilety wstępu kosztowały między 10 a 40 tys. Rp. Przy tym jak zwiedzaliśmy 2, 3 świątynie dziennie, w ramach oszczędności szybko przestaliśmy kupować bilety dla dzieci. Nikt się nie czepiał,  że wchodziły bez biletu.

Tańce balijskie w Ubud: Kecak Dance – koszt 75 – 80 tys. Rp od osoby (nie ma zniżek dla dzieci).

Wycieczka na Jawę aby zwiedzić Iljen i Bromo: wyjazd wykupiony na Bali w miejscowości Pemuteran wraz z powrotem do tej samej miejscowości (wycieczki kupowane na Jawie są tańsze); cena dla 4 osób wyniosła 3 mln. Rp i zawierała: przejazd z Bali na Jawę wraz promem, wynajem jeepa i przejazd pod Iljen, przejazd pod Bromo, nocleg pod Bromo, śniadanie, wynajem jeepa i wjazd na Bromo, powrót na Bali wraz z promem. Osobno płatne obiady, bilety wstępu, przejazd konno na Bromo w dwie strony – 150 tys. Rp. od konia.

Transport: jeszcze w Polsce przed wyprawą poszukaliśmy przez Internet kierowcy wraz z samochodem. Aryana Ngurah (mieszkaniec Nusa Dua) zaoferował nam samochód z klimatyzacją dla 7 osób + sporo bagażu za 40 dolarów za dzień. Przyjechał po nas miły człowiek, który chwalił się tym, że przyjaźni się z Polakami i był w Polsce na początku 2012 r. Szybko okazał się oszustem, który z nieustannym uśmiechem na ustach próbował wymuszać od nas coraz więcej kasy, nawet za to, że przez cały dzień nie zamierzaliśmy korzystać z jego usług! Błyskawicznie odprawiliśmy go z kwitkiem i znaleźliśmy sobie nowego kierowcę. Po Bali bardzo wygodnie podróżowało się  wynajętym samochodem wraz z kierowcą, ale pod warunkiem, gdy było się w grupie najwyżej 4 osobowej. Balijczycy mieli małe samochody i za wynajęcie takiego płaciło się odpowiednio mniej – około 50 dolarów za dzienną wyprawę. My z racji bycia 7 osobową grupą  niestety musieliśmy zapłacić więcej – 60 dolarów za dzień.

Kontakt: Asia Kusiak: busiek4@wp.pl




Opis wyprawy:
1 dzień: lot: Wrocław – Frankfurt – Seul – Denpasar
Na lotniskach we Frankfurcie i Seulu mieliśmy 4 i 5 godzin oczekiwania. Lotnisko w Korei okazało się bardzo przyjazne. W strefie transferowej skorzystaliśmy z darmowych: pryszniców (płyn pod prysznic i ręczniki też za darmo), foteli masujących, leżanek i Internetu.




2 dzień: Denpasar – Sanur
W Denpasar wylądowaliśmy około godz. 1.00 w nocy czasu miejscowego. Formalności wizowe i bagażowe trwały dosyć długo, gdyż lotnisko pełne było turystów. Klimatyzacja działała kiepsko i było gorąco. Bankomat znajdował się koło stanowiska odbierania bagażu. Po wyjściu z lotniska udaliśmy się na prawo do kolejki do okienka, w którym wykupywało się bilet na oficjalną taxi do Sanur lub Kuty. Koszt to 50 tys. Rp. od osoby. Tomek zaczął rozglądać się dookoła i namierzył taksówkarza, który całą naszą siódemkę zawiózł do Sanur za 250 tys. Rp. Rozwiązanie polegające na znalezieniu hotelu przez Internet okazało się trafne, bo Sanur w nocy było całkiem wymarłe. Hotel „Watering Hole II” na Tambling Street 60 był drogi – 385 tys. za pokój 4 osobowy z klimatyzacją i łazienką bez śniadania (jedyny przypadek pokoju bez śniadania podczas całej wyprawy). 





Śniadanie zjedliśmy w barze na przeciwko hotelu i udaliśmy się na plażę. Nie zachwyciła nas. Sanur było dla nas miejscem szybkiej regeneracji po męczącym locie i punktem przerzutowym na wyspy Gili.




 W hotelu załatwiliśmy bilety na szybką łódź na Gili. W relacjach z poprzednich lat wiele osób przedostawało się na Gili za pośrednictwem statku Perama. My ogóle nie widzieliśmy ofert tej firmy. Może dlatego, że szybkie łodzie potaniały. Wycieczka na Gili Travangan wraz z powrotem na Bali kosztowała naszą czteroosobową rodzinę 1350 000 Rp. (osoba dorosła 450 tys. Rp., dziecko 225 tys. Rp. Opłacało się kupić bilet w dwie strony, gdyż dostawało się zniżkę). W cenie był przejazd busem z naszego hotelu w Sanur do Padangbai – portu promowego na Gili. Woleliśmy wykupić oficjalny transport dla turystów – droższy, ale bezpieczny. Łodzie przewożące Indonezyjczyków często toną z przepełnienia.

3 dzień: Sanur – Gili Travangan
Przejazd busem Sanur – Padangbai trwał około 1,5 godziny. Łódź na Gili Travangan płynęła 2 godziny. Podróż nie miała nic wspólnego z relaksem. Bardzo kołysało i wiele osób korzystało z dostępnych woreczków foliowych. Łódź nie była przepełniona, ile miejsc – tyle osób. Nasze dzieci czuły się doskonale, choroba morska im nie doskwierała.

Znalezienie odpowiedniego czyli w miarę taniego zakwaterowania na wyspie zajęło trochę czasu (około 2 godz.), ale czekanie z dzieciakami, które szczęśliwe bawiły się na ładnej plaży, nie stanowiło problemu. Zamieszkaliśmy w trzecim szeregu domów od plaży, do której mieliśmy około 3 minut drogi (kompleks bez nazwy). Cena pokoju z wiatrakiem i łazienką, ze śniadaniem dla 4 osób wyniosła 150 tys. Rp.




4 – 8 dzień: Gili Travangan
Na temat tej wyspy słyszeliśmy wiele niepochlebnych opinii, które zdecydowanie obalamy:
- „że głośno, bo przy głównej drodze dyskoteka obok dyskoteki” – w naszym trzecim szeregu w ogóle nie było tego słychać,
- „że dużo turystów” – i co z tego? Mili, kolorowi, sympatyczni ludzie w różnym wieku,
- „że imprezowa” – och, miło było na to chociaż popatrzeć umęczonym dziećmi rodzicom i przypomnieć sobie studenckie czasy… A dzieciaki? Zachwycone atmosferą letniego wyluzowania!,
- „że drogo” – dla chcącego nic trudnego. Nie tylko mieliśmy tanie noclegi, ale także odkryliśmy, że o godz. 19.00 naprzeciwko molo otwierana była nocna uliczna jadłodajnia. Miejscowi rybacy przywozili tam świeże owoce morza i ryby. Smażyli i podawali wraz z ryżem i warzywami. Jeśli ktoś nie chciał ryb, to mógł kupić szaszłyki z kurczaka podane w przepysznym sosie orzechowym. Takie dania kosztowały 10 – 15 tys. Rp. Dzieciaki delektowały się ogromnych rozmiarów omletem z bananami, czekoladą, wiórkami kokosowymi i orzechami za 10 tys. Rp., popijając to sokiem z wyciskanych owoców za 10 tys. Rp.  Wszystko to kosztowało ¼ ceny w restauracjach, a … świetna atmosfera gratis!












W porównaniu do plaż balijskich to plaża na Gili Travangan była ładna. W lipcu nie była zatłoczona (szczyt sezonu w sierpniu). Widzieliśmy kawałek plaży na Gili Air, gdy dopłynęliśmy tam łodzią do miejsca będącego namiastką portu. Nie zachęcała do wizyty. Może dalej była ładniejsza. Ale porównując sytuację, gdy łódź dopływała do Gili Travangan, to aż chciało się skoczyć na brzeg. Dzieci miały co robić w białym piasku, ale do wody wchodziły w butach ze względu na kamienie i duże ilości martwego koralowca. Dorośli, nie ruszając się z koca, mogli skorzystać z masaży albo zrobić trzy kroki i sączyć drinki w knajpkach na plaży.  




Jednakże Gili Travangan na pewno rozczarowała nas pod względem możliwości snorklowania. Aby zobaczyć rafę koralową trzeba było wziąć wycieczkę łodzią – nie skorzystaliśmy.
Informacje praktyczne:
- bardzo dużo bankomatów;
- często wyłączali prąd z uwagi na przeciążenia w sieci – konsekwencją tego był brak klimatyzacji oraz wody do mycia (pompy nie pracowały). Ale, może to dziwnie zabrzmi – nie było to dla nas uciążliwe. Na wakacjach nie denerwujemy się. Poza tym nie było tych awarii na tyle dużo, by przez 4 dni naszego pobytu utrudniało to nam komfortowe funkcjonowanie;
- tanie noclegownie nie miały słodkiej i ciepłej wody w kranach. Też nam to nie przeszkadzało. Letnia woda była doskonała w upały, a jej słoność była naprawdę minimalna, bo woda morska płynąca w kranach była odsalana;
- na wyspie nie ma żadnych pojazdów mechanicznych, my poruszaliśmy się pieszo; można pożyczyć rowery lub wynająć bryczkę z koniem – koszt 20 tys. Rp. 
Podsumowując pobyt na Gili Travangan to był on bardzo przyjemny i niesamowicie odpoczęliśmy.

8 dzień: Gili Travangan – Tirta Gangga
Powrót na Bali obył się bez niespodzianek, ale rejs był dłuższy, bo po drodze zabieraliśmy pasażerów z Gili Air i Lombok. Do Tirta Gangga dojechaliśmy wieczorem i zamieszkaliśmy tuż za murem ogrodów wodnych ogrodów w dość kiepskiej jakości hotelu z pokojem z łazienką i śniadaniem za 80 tys. Rp. Obok ogrodów znajdowało się kilka hoteli. My już nie mieliśmy siły szukać czegoś lepszego, zwłaszcza, że rano wyjeżdżaliśmy.

9 dzień: Tirta Gangga - Tulamben
Rano obejrzeliśmy wodne ogrody. Szkoda, że pogoda nam nie dopisała – sporo padało – bo to urokliwe miejsce w świetle słońca ukazałoby nam się w pełnej krasie.












 Prosto stamtąd pojechaliśmy do Tulamben snorklować w okolicach zatopionego statku. Niestety przejrzystość wody tego dnia była słaba i nic nie zobaczyliśmy. Nocowaliśmy za to w ładnym miejscu. 

















10 dzień: Tulamben – Sekumpul – Lovina
Tego dnia kierowca chciał nam pokazać wodospady Git – Git, ale uparliśmy się przy miejscowości Sekumpul. On nie chciał nas tam zawieźć, bo nigdy tam nie był i nie znał drogi. Pokazaliśmy mu mapę i kazaliśmy jechać. I warto było! Dojechaliśmy do miejsca będącego kompletnie poza wszelkimi szlakami turystycznymi. Parę małych gospodarstw rozsianych w dżungli, wokół palmy, drzewa goździkowe, kawa, trawa cytrynowa, parę ścieżek, trochę przygotowanych tras dla prawie nieobecnych przyjezdnych. Znowu dopadła nas ulewa i w ostatniej chwili zdążyliśmy schronić się w jakimś gospodarstwie. Jego właściciel zaoferował nam najdroższą kawę świata - luwak coffee – własnej produkcji, gdyż hodował luwaki. Cena wyjściowa to było 50 000 Rp za filiżankę. Ale z uwagi na to, że w tym samym gospodarstwie schronili się też Polacy z Poznania, to rodacy skrzętnie przekazali nam informację, że stargowali cenę kawy do 20 000 Rp. I za taką cenę udało nam się tą kawę spróbować. Smaczna, ale… kawa jak kawa. Raz kupiliśmy i wystarczy. Gdy ulewa ustała ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy przygotowaną ścieżką, przeprawiliśmy się w bród przez płytki strumień i wreszcie dotarliśmy do przepięknych wodospadów. Z wielkich skał pokrytych roślinnością spadały kaskady wody. Wokół nie było żadnych turystów czy handlarzy pamiątkami. Tylko my i piękne, ogromne wodospady w środku dżungli. Szkoda, że ulewa zabrała nam sporo czasu, bo po obejrzeniu pierwszego wodospadu musieliśmy już wracać. Następne były oddalone około 2 godzin drogi. Zdjęcia robiliśmy aparatem do zdjęć podwodnych, gdyż mokra mgiełka była wszędzie.
Z Sekumpul pojechaliśmy do Loviny. Tam tylko spaliśmy w jednym z wielu bungalowów usytuowanych w pasie przy plaży.  Od początku nie zamierzaliśmy brać udziału w wycieczce łodziami stanowiącej pogoń za delfinami. Raczej chcieliśmy skorzystać z kąpieli w morzu, ale wspomniani wcześniej rodacy z Poznania przestrzegali nas przed tym z uwagi na wpuszczane tam do morza ścieki.  

11 dzień: Lovina – Pemuteran
Zrezygnowawszy z plażowania w Lovinie postanowiliśmy to nadrobić w Pemuteran - cichej miejscowości z ładną wulkaniczną plażą. Rafa koralowa była nikła, ale w odbudowie. Przy plaży usytuowane były resorty. Tańsze hotele znajdowały się przy głównej drodze przelotowej lub w kierunku odwrotnym do plaży. Nocleg znaleźliśmy w hotelu „Bynda Sya”, który znajdował się w tańszej części. Pokoje były ładne i przestronne. Wieczorem w naszym hotelu skorzystaliśmy z masaży balijskich oraz załatwiliśmy wycieczkę na Jawę dla całej naszej rodzinki. Znajomi nie chcieli jechać. Na rogu drogi dojazdowej do naszego hotelu i głównej drogi znajdował się warung „Mai Malu”, w którym zjedliśmy najpyszniejszy posiłek podczas całego pobytu na Bali.

12 dzień: Pemuteran – Kavah Iljen (kopalnia siarki) - Bromo
Po pobudce o godz. 2.00 w nocy prosto z naszego hotelu wyruszyliśmy na Jawę. Razem z naszą czwórką jechała też czteroosobowa rodzina z Francji. Większość trasy czyli przejazd do Gilimanuk (Bali), przeprawę promową do Ketapang (Jawa), późniejszy transport przez Jawę wraz z wyprawą jeepami do Iljen przespałam, idąc w ślady dzieci. Około godz. 7.00  dotarliśmy pod Iljen. Jeszcze było chłodno, ale po drodze w górę rozbieraliśmy się coraz bardziej. Bez dzieci wejście na kalderę wulkanu zajmowało około 1 godziny. Nam zajęło to trochę ponad 2 godziny. Zmęczenie spowodowane wczesną pobudką dawało o sobie znać. Droga pod górę nie była trudna, ale wydawało nam się, że nigdy się nie skończy. Trudy wejścia zostały nagrodzone widokiem zapierającym dech w piersiach – dosłownie i w przenośni. W kraterze znajdowało się szmaragdowe jezioro, a wydobywające się z głębi opary siarki były duszące. Mieliśmy sporo szczęścia, gdyż podczas schodzenia do krateru, nigdy wiatr nie zawiał nam kłębów siarkowego dymu prosto w oczy. Schodziliśmy na zmianę w towarzystwie jednego z górników kopalni siarki, który miał na imię „To” i znał kilka słów w języku angielskim. Dzieci zostały na kalderze. Za przeprowadzenie nas tam i z powrotem zapłaciliśmy naszemu przewodnikowi 150 tys. Rp. Dla nas to nie był duży wydatek, a dla tego miłego człowieka w dziurawych kaloszach, ojca czwórki dzieci to był prawie półmiesięczny zarobek. Można było schodzić samemu, ale nie było tam wyraźnej ścieżki i łatwo można było się zgubić wśród skał i kamieni. A błądzenie w oparach gryzącego siarkowego dymu nie należało do przyjemności. Zejście do parkingu, gdzie czekał na nas jeep, było trudniejsze i jeszcze bardziej męczące niż wejście. Zajęło nam też około 2 godzin. Kierowca odwiózł naszych francuskich towarzyszy podróży na prom i wyruszyliśmy w głąb Jawy. Dotarcie pod Bromo zajęło nam 8 godzin (około 100 km).


13 dzień: Bromo – Pemuteran
Do hotelu „Yoshi” pod Bromo dojechaliśmy około północy. Pokój miał tylko 1 łóżko, a łazienka (z gorącą wodą) była na korytarzu. Byliśmy tak padnięci, że wszyscy na kupie zasnęliśmy od pierwszego przyłożenia głowy do poduszki. Pobudka o 3.00 w nocy i już jechaliśmy jeepem wraz z 200 innymi jeepami (każdy co najmniej 4, 5 osób) na wulkan. Sprawnie dotarliśmy na górę i znaleźliśmy dobre miejsce na platformie widokowej w pierwszej linii do obserwacji wschodu słońca. Tomek fotografował wulkan w promieniach wschodzącego słońca, a dzieci siedziały na ziemi i uśmiechały się do fotografujących je Indonezyjczyków. Tłum wokół nas zrobił się tak duży, że zaczęłam się zastanawiać co jest większą atrakcją – wulkan czy białe dzieci­? Gdy słońce już wzeszło wróciliśmy do naszego jeepa i udaliśmy się w dół, by dojechać pod Bromo. Tam postanowiliśmy nagodzić nasze dzieci za dzielność i wytrzymałość fundując im wjazd konno na Bromo. Wynajęcie 1 konia w 2 strony to był koszt 150 tys. Rp. Konie dojechały pod schody prowadzące na kalderę wulkanu. Dalej drogę pokonywało się właśnie po nich. Pył wulkaniczny dla dzieci nie był bardzo uciążliwy. Syn miał maskę na twarzy, córka nie.
Powrót na Bali zajął nam około 10 godzin.


14 dzień: Pemuteran – gorące źródła – Ubud
Rano już całą siódemką jechaliśmy główną drogą na północy wyspy do Ubud. Po drodze zwiedziliśmy jedyną na Bali świątynię buddyjską oraz gorące źródła w Air Panas. Przewodnik Lonely Planet nic nie napisał o tym bardzo przyjemnym miejscu. Baseny położone w malowniczych ogrodach zbudowane były w stylu świątyń balijskich z charakterystycznymi hinduskimi rzeźbami. Dla gości dostępne były przebieralnie, prysznice oraz restauracja. Wstęp – 30 tys. Rp od osoby. Po kąpieli w relaksujących siarkowych wodach leczniczych na wieczór dotarliśmy do Ubud. Szukanie hotelu po zmroku zajęło około godziny, ale z jakim efektem! Zamieszkaliśmy w domkach „Arjana III” usytuowanych… na polach ryżowych, ale 10 minut od głównej ulicy miasta – Money Forest Road. Cisza, spokój, kumkanie żab, piękne widoki z samego rana. Pokoje były duże, przestronne, z łazienką z gorącą wodą. Ten luksus był dosyć rzadki na Bali, gdyż w większości hoteli woda była letnia. Akurat w Ubud nie było gorąco, wieczory robiły się przyjemnie chłodne i dlatego gorąca kąpiel była nieodzowna. Klimatyzacji w pokoju nawet nie włączaliśmy. Śniadania były bardzo smaczne z dużą ilością owoców i zawsze czekał na nas na tarasie termos z gorącą wodą, by zaparzyć sobie kawę lub herbatę (też podana na tarasie). Zostaliśmy w Ubud na 8 noclegów i stamtąd robiliśmy wypady do świątyń:
- Ulu Watu, Goa Lavah Temple, Tanah Lot, Taman Ajun – warto zobaczyć;
- Ulun Danu Bratan – ładna okolica, ale świątynia trochę zaniedbana. Zbudowano ją na jeziorze Bedugul utworzonym w kraterze wulkanu.
- Alas Kedaton – warto ze względu na możliwość karmienia makaków jawajskich oraz wielkich nietoperzy owocożernych, które można trzymać na rękach,
- Tirta Empul (święte źródła), Gunung Kavi –– dosyć przyjemne zwiedzanie;
- Goja Gajah (Elegant Cave) – nie warto; mała grota z 3 figurkami w środku;
- Tenganan – wioska Bali Aga – nie warto z uwagi na komercję i brak autentyczności. Rdzenni mieszkańcy Bali – czyli plemię Bali Aga przerobili wioskę na skansen. Jak widzieliśmy sami mieszkają w eleganckich domach ukrytych za wysokim murem i żyją z wciskania pamiątek turystom. A souveniry takie same jak w każdym innym zakątku wyspy;
- okoliczne tarasy ryżowe – warto;
- okoliczne wioski artystyczne takie jak: Batubulan, Singapadu, Celuk, Sukavati, Mas – rozczarowały nas. Trafiliśmy w jednym miejscu na lokalny targ, na którym zrobiliśmy tanie zakupy i jakoś to wynagrodziło nam rozczarowanie tymi komercyjnymi miejscowościami. To były miejsca w stylu zapchajdziury czasowej czyli „jak nie masz co zrobić z czasem, to się tam wybierz”;
- Besakih – kontrowersyjne miejsce. Najważniejsza świątynia na wyspie, która została opanowana przez mafię fałszywych przewodników. Wiedząc o tym szybko się ich pozbyliśmy dobitnie im uświadamiając, że nie dostaną od nas kasy. Ale sama świątynia nas też nie zachwyciła. Może to już był przesyt tych miejsc kultu religijnego? Wszystkie były bardzo do siebie podobne. No ale trudno nie zobaczyć tej najważniejszej…
Na pewno warto było wybrać się w Ubud na Kecak Dance (cena podana we wstępie). O ile na inne atrakcje kulturalne, których w Ubud nie brakowało, można było kupić bilety od ulicznych naganiaczy, o tyle na Kecak bilety załatwiała obsługa hotelowa. Generalnie na Bali funkcjonowała zasada, że pracownicy hoteli byli multiorganizatorami – poproszeni o cokolwiek zawsze byli gotowi  do realizacji i oferowali ceny niższe niż w agencjach turystycznych. Na spektakl, który odbywał się około godz. 20.00, zaprowadzili nas pracownicy naszego hotelu. Odbywał się on w świątyni przy świetle pochodni. Stworzyło to doskonały nastrój dla perfekcyjnie zagranej sztuki. Feria barw zachwyciła nawet nasze dzieci, które z zapartym tchem przyglądały się poprzebieranym tancerzom prezentującym historie zapisane w Ramajanie.  Po spektaklu warto było chwilkę zostać, gdyż można było zrobić sobie zdjęcia z nadal ucharakteryzowanymi aktorami, co skrzętnie wykorzystał Tomek fotografując się z pięknymi paniami.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę podczas zwiedzania świątyń i wskoczyliśmy na plażę w Candidasie. Aby znaleźć dojazd nad morze nawet nasz kierowca musiał się pytać miejscowych o drogę. Przejechaliśmy przez las, zjechaliśmy w dół i naszym oczom ukazała się niewielka zatoczka z błękitną wodą i białym piaskiem. Smaczny obiad składający się z owoców morza zjedliśmy na samej plaży.
Mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ gdy przybyliśmy do Ubud, to okazało się, że za 4 dni miał odbyć się pogrzeb „Króla Ubud”. Mieszkańcy tego miasta tak nazywali zmarłego z powodu jego bogactwa, którym otaczał się za życia. Przez te 4 dni codziennie mieliśmy okazję obserwować przygotowania do tej uroczystości. Jak wieść gminna niosła na sam pogrzeb przyjechało około 5 tysięcy turystów i znacznie miej, ale jakieś 2 tys. członków rodziny. Ludzi rzeczywiście było mnóstwo. Ceremonia była bardzo barwna, składała się z wielu rytuałów, towarzyszyła jej głośna muzyka, rodzina zmarłego ubrana była w tradycyjne odświętne stroje. Pogrzeb miał charakter jarmarczny, nie miał nic wspólnego z atmosferą smutku i przygnębienia. Dookoła sprzedawcy oferowali jedzenie w cenach dla Indonezyjczyków, a nie turystów. Jego jedynym minusem ciężko odczuwanym przez rodziców z małymi dziećmi był czas trwania - aż 5 godzin. Ale warto było wytrwać do końca – do aktu spektakularnego spalenia ciała.
Ubud – duże miasto pełne turystów z całego świata – zaoferowało nam bardzo przyjemną kosmopolityczną atmosferę, z którą jednak trzeba było się w końcu pożegnać.




Ostanie 3 dni: Tanjung Benoa
Na ostanie dni wybraliśmy się do Tanjung Benoa. Wyjeżdżąjąc z Ubud rano zaplanowaliśmy postój na targu rybnym w Jimbaran. Był to doskonały pomysł z uwagi na różnorodność ryb i owoców morza oferowanych tam przez rybaków.
Szukając kawałka ładnej plaży wybraliśmy Tanjung Benoa, zamiast zatłoczonego kurortu Nusa Dua. W Tanjung Benoa znaleźliśmy nieresortowy hotel  o nazwie „Green Garden”. Znajdował się przy głównej drodze, a nie przy plaży, która obudowana była resortami. Hotel był przyjemny, położony w ładnym ogrodzie, z basenem – cena za pokój dla 4 osób z klimatyzacją, łazienką i oczywiście śniadaniem po targowaniu wyniosła 300 tys. Rp. W Tanjung Benoa oprócz wylegiwania się w słońcu na przyzwoitej plaży i kąpania w czystym morzu pełnym rozgwiazd nie było innych atrakcji. Wybraliśmy się jedynie na wycieczkę łodzią do tzw. wyspę żółwią – cena za łódkę 150 tys. Rp. Był to rezerwat morskich żółwi szylkretowych, które można było trzymać w ręku i karmić. Poza tymi stworzeniami na wyspie były jeszcze żywe modele do fotografowania takie jak: tukan. orzeł, wąż boa dusiciel i nietoperze owocożerne. Dla dzieci była to fajna atrakcja.     

Powrót do Wrocławia: wylot w nocy z lotniska w Denpasar.
Na lotnisku trzeba było mieć przygotowane 150 tys. Rp od każdej osoby jako opłata wylotowa. Pieniądze przyjmowali tylko w miejscowej walucie. Przelot do Seulu odbył się bez niespodzianek. Natomiast wylot z Seulu do Frankfurtu opóźnił się o 2 godziny, co komplikowało nam przesiadkę na samolot do Wrocławia. Poinformowaliśmy o tym załogę samolotu linii Korean Air. Po wylądowaniu we Frankfurcie zostaliśmy przetransportowani w asyście stewardes koreańskiego przewoźnika do samolotu Lufthansy z pominięciem normalnych procedur lotniskowych. Tym sposobem zdążyliśmy na lot do Wrocławia.      


 

1 komentarz:

Monika Zawadzka pisze...

Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...