TUNEZJA 2010

Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.
 
Termin: wrzesień 2010 roku
Uczestnicy: Asia i Tomek, Kacper – 3,5 roku, Nina – niespełna 2 lata
Odwiedzone miejsca: Tunis, Sousse, El Jem, Monastyr, Kairuan, Tataouine, Matmata
Sposób podróżowania: pociągami, autobusami i wynajętym samochodem.
Waluta: Dinar Tunezyjski (DT), 1 dolar = 1,48 dinara. Należy zatrzymywać kwity z wymiany walut lub dotyczące wypłat z bankomatów, gdyż na ich podstawie na lotnisku (i tylko tam) dokonuje się wymiany w drugą stronę: z dinarów na dolary lub euro.





Plany wyprawy były takie, by jak najwięcej czasu spędzić w najciekawszej i najbardziej tradycyjnej części Tunezji czyli na południu kraju. By to zrealizować udaliśmy się czym prędzej do wypożyczalni samochodów. I tu spotkało nas wielkie zaskoczenie i rozczarowanie. A mianowicie poinformowano nas, że w najbliższym czasie nie ma możliwości wypożyczenia samochodu, gdyż zbliża się święto Aida kończące Ramadan, a w tym czasie nie można się przemieszczać. A że zostanie to ogłoszone przez Mekkę w bliżej nieokreślonym czasie (kiedy odczytają fazy i kwadry księżyca), to musimy czekać na oficjalną informację. Poprosili byśmy przyszli za 2 dni. Przyszliśmy za 2 dni i usłyszeliśmy to samo. I tak nas zwodzili cały tydzień. Jak już ogłoszono koniec Ramadanu, to usłyszeliśmy, że teraz też nie dostaniemy samochodu, bo jest Aida. Samochód udało nam się dopiero wypożyczyć na 3 dni przed końcem wyprawy! Ale warto było… A do tego czasu zwiedzaliśmy Tunezję korzystając z lokalnego transportu. W całej Tunezji przejazdy autobusami, koleją oraz wstępy do muzeum dla dzieci były bezpłatne. Dużo też korzystaliśmy z taksówek, które były niedrogie pod warunkiem, że się targowaliśmy.





Udaliśmy się do Sousse – drugiego co do wielkości (po stolicy) miasta Tunezji. Mimo, że jest to miasto portowo – przemysłowe oferuje wiele ciekawych zabytków. Obejrzeliśmy dziedziniec Wielkiego Meczetu z IX wieku. Ja miałam odkryte ramiona i kolana, ale za darmo przed wejściem dostałam odpowiednie okrycie w postaci 2 chust. Bilety kupowane w kasie na przeciwko głównego wejścia kosztowały 4 DT (od osoby) + 1 DT za fotografowanie. Mieliśmy też kamerę, której używaliśmy, a za którą nie zapłaciliśmy. W każdym muzeum czy meczecie w Tunezji obowiązuje opłata 1 DT za każdy sprzęt fotograficzny. Ale w kilku miejscach zdarzyło nam się, że jej od nas nie pobrali, myśmy się nie upominali, a zdjęcia robiliśmy bez konspiracji.




Wnętrza wszystkich meczetów w Tunezji są zamknięte dla „niewiernych”, ale wiele z nich można obejrzeć z dziedzińca zaglądając przez otwarte drzwi. Nikt też nie robił problemu w przypadku, gdy je fotografowaliśmy.
Obejrzeliśmy również Ribat z VIII wieku. Koszt biletu to 5 DT. Wózek zostawiliśmy u bileterki, ponieważ mieliśmy sporo schodów do pokonania. Musieliśmy również wyjątkowo wzmóc uwagę w stosunku do dzieci, ponieważ w wielu miejscach wystawały lub leżały niepozabezpieczane kable. Ale widok na całe miasto wynagrodził trudy nieustannego odciągania dzieci od niebezpiecznych przepaści oraz elektrycznych zwojów.




Następnie powłóczyliśmy się po medynie, która została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Niestety dla wózka wiele miejsc było niedostępnych ze względu na schody. Dlatego w takie miejsca lepiej zabrać ze sobą nosidło dla dziecka. Niektóre zaułki były przepięknie utrzymane, bielone ściany, ładne ozdobne drzwi przeważnie w kolorze niebieskim, ale niektóre (jak to wszędzie na świecie) bardzo zaniedbane. No i oczywiście charakterystyczne dla wielu muzułmańskich souków całego świata – wszechobecne nieestetyczne okablowanie!
  




Pojechaliśmy z Sousse pociągiem do Tunisu z zamiarem zwiedzenia Kartaginy i Sidi Bou Said. Niestety negatywnie zostaliśmy zaskoczeni podczas kupowania biletów. Wiedząc już z przewodnika oraz wielu relacji, że należy kupić bilet w dwie strony, bo jest tańszy, tak uczyniliśmy. Cena biletu istotnie była korzystna, ale było bardzo niewiele pociągów powrotnych. W przewodniku była informacja o 10 pociągach. Chyba kryzys dopadł również koleje tunezyjskie, bo pociągi powrotne były tylko trzy: o 13, o 14.35 oraz o 20.40. O 13 dla nas było za wcześnie, o 20 było za późno ze względu na dzieci, to wchodziła w grę jedynie 14.35. I ta godzina powrotu zaważyła niestety fatalnie na naszych dalszych planach podróżniczych i uniemożliwiła nam obejrzenie wielu ciekawych miejsc.







W tym dniu jechaliśmy expresem o godz. 9.00. Bilet kosztował 19,25 DT za osobę w obie strony w I klasie. Pociąg był bardzo nowoczesny, klimatyzowany, z samolotowymi fotelami. Dwu i półgodzinna podróż w bardzo dobrych warunkach, z przestrzenią dającą możliwość chodzenia oraz atrakcjami w postaci nowych zabawek niestety nie przypasowała córeczce. Po godzinie zaczęła się awanturować i zwracać uwagę wszystkich pasażerów. Tunezyjczycy trochę nas wspomogli i zaczęli ją zabawiać. Natomiast synek – awanturnik od urodzenia – jechał pełen spokoju i radości przeżycia nowej przygody. Taka zamiana ról między naszymi dziećmi: dotychczas spokojna i pogodna córka stała się złośnicą, a zawsze niezadowolony i płaczliwy synek ciekawym wszystkiego i z dzielnością znoszącym trudy podróżnikiem – zaskoczyła nas chyba najbardziej.
Dworzec Kolejowy w Tunisie mieści się przy Placu Barcelona, a na przeciwko głównego wyjścia, po drugiej stronie ulicy znajduje się przystanek tramwaju, którym dojeżdża się do kolejki TGM, by jechać dalej w kierunku Kartaginy i Sidi Bou Said. Przed wejściem kupiliśmy bilety, które kosztowały miej niż 1 DT i obowiązywały nie tylko na tramwaj, ale także na TGM. Po tej samej stronie co dworzec wsiedliśmy w tramwaj nr 6 i na ostatnim przystanku przesiedliśmy się w TGM omijając budę z biletami, bo już je mieliśmy. W TGM znajduje się tablica z opisanymi przystankami, więc nie mieliśmy problemów z wysiadaniem na odpowiednim przystanku. Wysiedliśmy na przystanku „Hannibal” i udaliśmy się ulicą biegnącą ku morzu w stronę kartagińskich Term Antoniusza. Wstęp to 9 DT. Zaraz na samym początku zwiedzania natknęliśmy się na wycieczkę Rodaków oprowadzaną przez Tunezyjczyka mówiącego przepiękną polszczyzną. Podłączyliśmy się do nich. Niestety czas odjazdu pociągu do Sousse zbliżał się tak nieubłaganie, że musieliśmy porzucić ciekawe opowieści i ruszyć biegusiem pomiędzy rozsypane kamienie. Pierwotnie mieliśmy w planach zobaczyć w Kartaginie jeszcze Wzgórze Byrsa oraz Sanctuary of Tophet, ale niestety czas przejazdu TGM (około 25 minut) do przystanku tramwaju, następnie czas przejazdu tramwajem w godzinach szczytu pozbawił nas tej możliwości.
Tutaj uwaga: podczas wsiadania do tramwaju na Placu Barcelona próbowano okraść Tomka. Miał on obie ręce zajęte przez plecak oraz złożony wózek. Ja stałam z tyłu trzymając córkę na ręku, a syna za rękę. Ale całe zajście widziałam dobrze i skutecznie zainterweniowałam krzykiem, widząc jak facet sięga mężowi do kieszeni w spodniach. Już wcześniej złodziejaszek zwrócił moją uwagę, bo przyglądał nam się uważniej niż wszyscy i nagle ni stąd ni zowąd zaczął się na nas pchać. Do takiego zdarzenia może dojść w każdym kraju. Dlatego zawsze należy być czujnym. To zdarzenie nauczyło nas by zawsze dążyć do tego, by przynajmniej jedną rękę mieć wolną i stwarzać wrażenie pewnych siebie, zorganizowanych i opanowanych. A przy dwójce małych rozrabiaków to był nie lada wyczyn!




Do Sousse wracaliśmy zwykłym pociągiem jadąc I klasą. I klasa jest tania i warto nią podróżować, bo wagony są klimatyzowane, a siedzenia miękkie. Jest też klasa wyższa od pierwszej – to „C” czyli „komfort”, która od I klasy różni się tylko tym, że siedzenia są numerowane. Bilety na tą klasę są również tanie, ale przy ich kupowaniu należy zwrócić uwagę czy zarezerwowano konkretne miejsca do siedzenia. W pociągu poznaliśmy dwoje przemiłych Polaków, którzy zakupili bilety na klasę „C”, ale w pociągu konduktor oznajmił im, że z uwagi na to, że nie mają rezerwacji na konkretne miejsca, to muszą kontynuować podróż w klasie II. Widząc jak sprawa wygląda podzieliliśmy się z nimi naszymi miejscami biorąc dzieciaki na kolana.




Zmęczeni podróżowaniem do stolicy kraju postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w zwiedzaniu Tunisu i pojechać pociągiem do El Jem ze znanego nam już dworca w Sousse. Kupiliśmy bilety w dwie strony. Koszt to 10,40 DT od osoby za I klasę. Wyjazd o 8.07, przyjazd 9.00. Rzymski Amfiteatr z III wieku widać już z okien pociągu. Warto pojechać i go zwiedzić. Budowla jest ogromna i w doskonałym stanie zachowana. Bilet kosztował 8 DT. Wózek zostawiliśmy na przechowanie Panu Klozetowemu i ruszyliśmy przez kolejne kondygnacje. (Taka drobna uwaga: kobiety z wc korzystały za darmo.). Dzieci miały świetną zabawę podczas biegania po rozlicznych schodach, ja nieco mniej, ciągle pilnując, by nie spadły.




Postanowiliśmy po raz kolejny zmierzyć się z Tunisem. Tym razem wyjazd zwykłym pociągiem o godz. 7.23, który na miejsce przyjechał o 9.15. Koszt wyniósł 18,100 DT od osoby w dwie strony za I klasę. Tym razem wzięłam mniej zabawek dla córki, by ograniczyć jej ilość wyrzucanych rzeczy, licząc na pomoc miejscowych w zabawianiu marudy. I nie przeliczyłam się.




Znaną już trasą udaliśmy się do Sidi Bou Said. Chyba pół świata wpadło na ten sam pomysł co my, bo przepiękne biało – niebieskie miasteczko było niesamowicie zatłoczone. Na szczęście pozostaliśmy tam dłużej niż przeciętny turysta i mogliśmy nacieszyć się jego urokiem bez konieczności przepychania się łokciami. Wypiliśmy słynną herbatę z orzeszkami pinii w jeszcze bardziej słynnej Cafe de Nattes próbując udawać, że nie przeszkadza nam dym z szisz i niebotyczne tłumy. O dziwo, dzieciom dym nie przeszkadzał, a o herbatę prosiły dwa razy. Herbatka droga – 5 DT. Cafe de Nantes słynie z tego, że było ulubionym miejscem Simone de Beauvoir, Jean – Paul Sartre, Andre Gide i Andre Malraux.






Dalej poszliśmy do Cafe de Chabanne napawać się przepięknymi widokami lazurowej zatoki i spocząć w spokoju na siedzeniach – ławach jak łóżkach. Atmosferę tego przeuroczego miejsca błyskawicznie popsuli nam kelnerzy. Zamówiliśmy kawę – 5 DT (cena jak z Hiltona!), sok z wyciskanych owoców – 6 DT. Do tego podali nam 4 mikrociasteczka. Gdy przyszło do płacenia rachunek był zawyżony o 10 DT. Dowiedzieliśmy się, że tyle kosztują te 4 okruchy ciastek. Nie chcieliśmy płacić za coś, czego nie zamawialiśmy. W naszej obronie stanął Tunezyjczyk, który przyszedł do knajpki wraz z koleżanką Angielką. Miejscowi oczywiście zdenerwowali się na niego. Ale on, jak sam powiedział później, pragnąc uratować pozytywny wizerunek Tunezyjczyków, poinformował nas byśmy zapłacili tylko za kawę i sok oraz wyszli razem z nim. Tak zrobiliśmy. I tym niestety niemiłym akcentem zakończyła się nasza siesta w Cafe de Chabanne. Ale nasz „wybawiciel” okazał się przemiłym człowiekiem i za wszelką cenę starał się zmyć wrażenie o Tunezyjczykach jako naciągaczach.




Niestety znowu musieliśmy odpuścić sobie zwiedzenie mediny i Muzeum Bardo, bo nieubłaganie zbliżała się przeklęta 14.35 – godzina pociągu powrotnego do Sousse. Podróż upłynęła dobrze, bo córka prawie całą przespała w wózku. Tylko wysiadanie w Sousse stało się koszmarem. Cały tłum z peronu naparł na męża z wózkiem i na mnie z trzylatkiem na ręku. Nie mogliśmy wysiąść z pociągu, bo oni chcieli wsiąść. Wpychali na nas bagaże nie patrząc, że są z nami małe dzieci. W obliczu dopadnięcia miejsca w klimatyzowanym pomieszczeniu ich cała miłość do dzieci wyparowała. A potem dwóch taksówkarzy pobiło się między sobą, który ma nas zawieść do hotelu! Sprawdziło się stare porzekadło: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Co za dzień!
Tunis pozostał tylko wspomnieniem. Zaplanowaliśmy odwiedzić Monastyr w godzinach lepszego światła do fotografowania czyli po południu. Chcąc udać się taksówką na dworzec do Sousse tak dobrze wytargowaliśmy cenę, że za 20 DT dojechaliśmy do samego Monastyru. Taksówkarz poczekał na nas 2,5 godziny oraz za drugie 20 DT zabrał nas z powrotem.




W Monastyrze obejrzeliśmy Mauzoleum Habiba Bourguiby (największego męża stanu Tunezji, który unowocześnił ten kraj), rewelacyjny, pełen zakamarków Ribat z VIII wieku, w którym kręcono Monthy Pytona oraz medynę.




Utknęliśmy na przymusowej przerwie w podróżowaniu z powodu święta Aida. Wybraliśmy się plażą do mariny Portu El Kantaoui. Przepych miasteczka nas zaskoczył. Wszystko piękne, nowoczesne, czyste. Jachty z całego świata. Wszędzie mnóstwo Tunezyjczyków ubranych odświętnie. Wszyscy radośni, weseli, uśmiechnięci. W miejscu o charakterze zakopiańskich Krupówek lub sopockiego Molo kupiliśmy sobie lody – 2 DT i soki wyciskane z owoców – 3,300 – 4,600 DT. Ceny przyzwoite jak na taki kurort, nikt nie próbował na oszukać.






Wreszcie pojawiła się możliwość wyrwania z hotelu i podążyliśmy do Kairuanu – czyli tunezyjskiej Częstochowy. Taksówkarz na dworzec autobusowy w Sousse zawiózł nas za 9 DT. Z uwagi na to, że podróżowaliśmy z wózkiem, nikt z wrzeszczących naganiaczy do busików do Kairuanu nawet na nas nie spojrzał. Aby dostać się do autobusu musieliśmy kupić „peronówkę” – 100 milimów. Bilet do Kairuanu kupowało się w autobusie i kosztował 3 DT. Niestety nie było żadnego luksusowego autobusu firmy SNTRI – polecanego przez Lonely Planet. Jechaliśmy zwykłym autokarem, z miękkimi siedzeniami bez klimy. Ale pootwierane okna dawały miły chłodek.




Znowu pojawiła się myśl na temat światowego kryzysu. W samym Kairuanie sprzed dworca wzięliśmy taksówkę do Wielkiego Meczetu. Odległość nie jest bardzo duża, ale z wózkiem i dwójką dzieci chcieliśmy sobie ułatwić wyprawę. Taxi – 3 DT. Uwaga pod Meczetem na naciągaczy. Jeden gość próbował nam wmówić, że Meczet jest teraz zamknięty i lepiej byśmy udali się z nim do Meczetu Trzech Drzwi. Oczywiście Wielki Meczet był otwarty – wstęp 8 DT. Chodzenie w cieniu arkad, w których wzory na kapitelach kolumn podobno się nie powtarzają było bardzo przyjemne.






Następnie sami udaliśmy się do Meczetu Trzech Drzwi wędrując zacienioną medyną. Szybkie foto budowli z trzema drzwiami wejściowymi i poszliśmy do Bir Barouta. To miejsce zwiedzaliśmy z mężem oddzielnie. Żadne z nas nie miało siły pokonywać schodów z wózkiem i małą awanturnicą, dlatego też na zmianę pilnowaliśmy wrzaskuna na dole. Warto odwiedzić to miejsce dla jego niezwykłości i niepowtarzaności – wielbłąd mieszczący się na pierwszym piętrze budynku wydobywa wodę ze studni. Jak nam jedna Tunezyjka tłumaczyła – woda ta jest bardzo słodka i stanowi źródło wszelkiej wody na świecie. Ale ten obrazek biednego wielbłąda uwięzionego na skrawku przestrzeni był też dla mnie trochę takim odzwierciedleniem braku dobrego traktowania zwierząt, jakie niestety zaobserwowałam w Tunezji: chude konie, wielbłądy, wychudzone koty – przecież ukochane zwierzęta Mahometa!




Powrót z Kairuanu okazał się iście wyzwaniem dla rodziców z dwójką maluchów, wózkiem i podręcznymi tobołkami. Znowu autobusu SNTRI nigdzie nie było widać. Tłumy ludzi oczekiwały w skrawkach cienia na dworze. Jak podjeżdżał autobus typu miejski „ikarus” to cały tłum pędził ile sił w nogach, dopadał drzwi i nie patrząc czy kogoś tratuje, ładował się do środka. Afryka! Przyglądając się temu z przerażeniem opuściliśmy 3 autobusy do Sousse licząc na to, że możliwym stanie się bardziej cywilizowane dostanie się do środka. Niestety bieżące obserwacje nie dawały żadnych złudzeń. Bież kobieto trzylatka na ręce, torbę z wózka do drugiej i pędź ile masz sił w światło drzwi! Licz tylko na to, że twój mąż i ojciec dzieci twych trzymający na ręku niespełna dwuletnią córę, w drugim ręku złożoną kolumbrynę wózka wraz z platformą oraz plecak na plecach, da radę dołączyć do ciebie. I tak to się odbyło. Daliśmy radę. Dzieci nawet nie zapłakały, nie było widać przerażenia w ich oczach. Godzinę przejechałam siedząc na ziemi tego zapoconego i zakurzonego „ikarusa” wraz z innymi kobietami „obłożonymi” dziećmi. Synkiem zaopiekował się obok siedzący pan użyczając mu trochę swego siedziska, a córcia siedziała na ręku u kochanego tatusia, który dzielnie dzierżył w drugiej ręce złożony wózek i był w innej części autobusu niż ja. W tej gmatwaninie siedzących i stojących ciał skutecznie przebijał się pan „biletowy”, który od każdego wymusił opłatę za przejazd autobusem – za mordercze warunki niewielki upust – cena 2,95 DT.




Wreszcie wypożyczyliśmy samochód. Renault Symbol (odpowiednik Renault Talia) z klimatyzacją kosztował 180 DT na dwa dni. Miał być z fotelikiem dziecięcym i na zapewnieniach się skończyło. Ruszyliśmy do Tataouine czyli 400 km na południe Tunezji. Tak jak wszyscy opisywali, a my potwierdzamy, drogi były w stanie bardzo dobrym, dobrze oznakowane. Późnym popołudniem dotarliśmy do celu podróży i zatrzymaliśmy się w hotelu Hamza. Za „apartament” (2 pokoje dwuosobowe, przedpokój i własna łazienka) ze śniadaniem zapłaciliśmy 42 DT. Dzieci zachwycone były przestrzenią. Tylko brak klimy trochę nam dorosłym w nocy dokuczał. Dzieciaki podróż zniosły nad wyraz dobrze. Przyzwyczajenie do podróżowania samochodem pozytywnie wpłynęło na Ninę. Dlatego jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się zwiedzić Ksar Outlet Soltane.




Ten warowny ponad 400 letni spichlerz zrobił na nas ogromne wrażenie. Warto było pokonać te 400 km. Wieczorem zjedliśmy kolację w restauracji pobliskiego hotelu La Gazelle –kosztowała 35 DT dla 4 osób.




Koniec wyprawy. Wracamy do domu.

www.wyprawymarzen.blogspot.com

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...