NEPAL 2015

Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.
 
Pod koniec stycznia 2015 r. polecieliśmy z Warszawy przez Belgrad, Abu Dhabi i Delhi do Katmandu w Nepalu. Do Polski wróciliśmy 14 lutego 2015 r. Życie pisze własne scenariusze, z których czasem uda nam się wywinąć...Wróciliśmy przed trzęsieniem ziemi  (25 kwietnia 2015 r.), które miało siłę 7,4 w skali Richtera. Wielu zabytków, których podziwialiśmy i dotykaliśmy już nie ma...
Pomysłodawcą wyjazdu był Kacper, który w wieku 6 lat oglądając album o Nepalu powiedział, że chciałby tam pojechać. Wszystko zaczyna się od marzeń i cudowne jest to, że młody człowieczek już o tym wie. Mały odkrywca sam odkładał sobie pieniądze, za które kupił w wieku 8 lat swój pierwszy bilet lotniczy.
Pierwszy etap naszej podróży polegał na dotarciu samochodem do Warszawy. Odbyło się to z jedną niespodzianką, gdyż będąc już w pełnej gotowości do zapakowania się do naszego wehikułu okazało się, że nowe buty Kacpra są na niego za małe. Pochodził w nich 1,5 miesiąca! No cóż, tym sposobem pierwszym celem naszej podróży był sklep z butami.
Z Okęcia lecieliśmy samolotem Air Serbia do Belgradu, a tam wywołani z nazwiska przez obsługę (krótka przesiadka) szybko polecieliśmy do Abu Dhabi. Świt zastał nas nad pustynią, na której budują ogromne lotnisko. Bagaże zostawiliśmy w przechowalni i wyruszyliśmy w miasto. Ciepłe promienie słońca od razu poprawiły nam nastrój,  który wcześniej nieco przygasł z powodu trudów podróży.  Pod lotniskiem wsiedliśmy do autobusu, który za około 4 zł zawiózł nas do centrum.





 Z autobusu korzystała tylko tania siła robocza ZEA, którą w większości stanowiły osoby o fizjonomii hinduskiej. Obywatele ZEA przemieszczali się drogimi samochodami. Dla nas oznaczało to trudności z poruszaniem się po metropolii przystosowanej głównie do ruchu kołowego.  Poza tym Abu Dhabi stanowiła ogromny plac budowy. W sumie tego dnia niewiele widzieliśmy, bo zaplanowaliśmy oglądanie dosyć oddalonego od centrum portu, w którym budowane są tradycyjne drewniane łodzie dou, które oglądaliśmy na Zanzibarze.  Na planie dla turystów to miejsce było zaznaczone, ale gdy długo nie mogliśmy do niego trafić, to pytaliśmy miejscowych, którzy jakoś nie byli zorientowani. Trochę nadkładając drogi przez targ owoców, na którym od Syryjczyka zakupiliśmy słodkie truskawki i rambutany, dotarliśmy do celu. Hmm, wyglądał mało imponująco. Ale nie popsuło nam to humoru, gdyż cieszyliśmy się, że na parę godzin wyrwaliśmy się z lotniska, bo za chwilę czekał nas długi 12 godzinny stopover w Delhi.

Samolot do Delhi się opóźnił, co dla nas było dobrą informacją, bo skracała nam się czas pobytu na lotnisku w stolicy Indii. Poszliśmy na strefę tranzytową i najnormalniej w świecie ułożyliśmy się w śpiworach (nazwanych przez dzieci „psie worki”) na wykładzinie podłogowej! Podobno jacyś pilnowacze chcieli nas stamtąd wygonić do hotelu tranzytowego, ale ja nic o tym nie wiedziałam, bo spałam jak zabita.



 Obudziliśmy się na 2,5 godziny przed wylotem.  Zmiana tych stref czasowych spowodowała u mnie to, że ciągle mi się chce spać. Gdzie siądę, to śpię. Jak wracaliśmy z centrum Abu Dhabi na lotnisko, co trwało prawie 2 godziny, to Kacper czuwał nad całą rodziną, gdyż wszyscy się pospaliśmy. Potem jeszcze spanie w samolocie do Indii, następnie prawie 8 godzin spania w psim worku na lotnisku w Delhi i  kolejna godzinka w samolocie do Katmandu. A senność nie przechodziła. Tomek czuł się tak samo jak ja. Jak tylko zamknęliśmy oczy, to odpływaliśmy. Dzieci niestety nie wykazywały oznak zmęczenia,  czym na każdym kroku dawały znać krzykliwym proszeniem o tablety.
Ale mimo ciężkich powiek, umysł pracował na tyle racjonalnie, by poprosić przy odprawie do samolotu o miejsce po lewej stronie. Dawało to możliwość fotografowania Himalajów.



   Dolatujemy do Katmandu - widok z okna samolotu po lewej stronie


Katmandu
Wylądowaliśmy w kraju skąpanym słońcem, w którym gęstość zabudowy w stolicy przypomina Mexico City. Było przyjemnie ciepło. Szybko znaleźliśmy sobie hotel na Thamelu. Choć 2 dni się nie kąpaliśmy (tyle w sumie zajął nam tani przelot), to gorący prysznic jakoś do bardzo przyjemnych nie należał. A to wszystko przez to, że temperatura w pokoju nie przekraczała 15 stopni. Jutro ruszamy na rekonesans. Mimo zmęczenia adrenalina nowego miejsca dawała się przyjemnie we znaki nie pozwalając usiedzieć na miejscu!

Obudziłam się rano, przed godz.9.00. Zrobiłam poranną toaletę, a cała moja rodzinka nadal smacznie spała. Pozazdrościłam im tego i z powrotem wskoczyłam do śpiwora (w nocy było mi nawet w nim za ciepło). Wszyscy obudziliśmy się ponownie około 12.00. Nieźle jetlag dał nam w kość! 4,5 godziny różnicy (w Nepalu o tyle później).
Jeszcze organizm nie przyzwyczaił się do podróży, bo w ogóle nie byłam głodna. Ale z miłości do podróżowania z przyjemnością zjadłam standardowe śniadanie podróżnika (tosty, smażone jajko, dżem, kawa, herbata). W Polsce nie mogę patrzeć na chleb tostowy! Tu wszystkie produkty świata były dostępne.





Dzieci jadły pączki. Ale nie widzieliśmy żadnych miejscowych słodyczy, poza kruchymi ciastkami na wagę, które nie wyglądały na smaczne. Dziś na przykład stołowaliśmy się w meksykańskiej knajpie, w której dzieci zjadły pizzę margeritę (bardzo smaczna), a my z Tomkiem zupę chili (specjalnie wzięliśmy ostrą, by nie było sensacji żołądkowych; też bardzo smaczna). Wyjątkowo bardzo uważaliśmy na to, co jemy.
Miastem byliśmy zachwyceni! Niesamowicie kolorowe, niesamowicie dziadowskie, wszędzie dziury, resztki asfaltu, mnóstwo kabli, tylko nie wiem po co, bo prądu nie ma po 12 godzin dziennie (my w hotelu mamy prąd dzięki generatorowi), smog niesamowity, brudu sporo, wszystko było zakurzone.  Ale jakież to było swojskie, bezpretensjonalne, ludzie byli są nachalni, wszędzie panowała bardzo przyjazna atmosfera.











 Dawno nie widziałam tylu fajnych ubrań i ciekawych pamiątek. Już poczyniliśmy plany zakupowe, ale realizujemy je przy kolejnym pobycie tutaj.
Dziś kupiliśmy rzeczy potrzebne na trekking. Raj zakupowy! Ceny niskie. Spodnie trekkingowe (odpinane na krótkie spodnie) kupiłam za  7 $, a plecak za 20 $! Przyjechaliśmy z 3 walizkami i chyba wyjedziemy z 4 bagażami! Dziś niczego nie zwiedzaliśmy prócz sklepów. Ale wszystko zgodnie z planem.



Turystów niewielu. Jutro wyjeżdżamy do Pokhary, a pojutrze ruszamy na trekking. Już załatwiliśmy pozwolenia i opłaty wejściowe na teren Annapurny oraz przewodnika i tragarza agencja z Katmandu: Emerging Nepal Treks and Tour (nie polecamy, ale o tym później). Spotkaliśmy małżeństwo z Kanady, które właśnie wróciło z trekkingu. Powiedzieli, że było zimno, ale widoki wszystko wynagradzały. W dolinie Katmandu w południe było gorąco i chodziliśmy w krótkim rękawku, ale około godz. 16.00 na polary ubraliśmy jeszcze kurtki!






Trekking Doliną Kali Gandaki
            Plan: 7 dniowy trek przez Kagbeni do Miktinatch.
            Do wysokości około 2000 m npm wyjechaliśmy lokalnym autobusem. Bus design made In India był bardzo stary, przeciążony klasycznie: wiozący ludzi i cały ich inwentarz.



 Większość trasy jechaliśmy po szutrowo - kamienistej drodze poprowadzonej na skraju przepaści. Po raz pierwszy podczas moich podróży bałam się tego przejazdu. Na niezliczonych dziurach tak podskakiwaliśmy, że stłukłam sobie kość ogonową! Mieliśmy też mały incydent. Wymijający nas na wąskiej drodze autobus uderzył w nas lusterkiem i stłukła nam się szyba, a kawałki szkła spadły na moich i Niny sąsiadów. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Z szybą czy bez kurs trzeba było dokończyć! Na nasze szczęście.
            Po drodze na noc zatrzymaliśmy się w miejscowości Tatopani słynącej z naturalnych gorących źródeł. Przyjemnie było wziąć prysznic na dworze!





 A potem moczyliśmy się w tak gorącej wodzie, że co jakiś czas musieliśmy wychodzić z basenu, by się schłodzić. A przed nami w swym majestacie widniała Annapuna I.



        
    Akurat w Tatopani był sezon na mandarynki. Te przesłodkie owoce zrywaliśmy prosto z drzewa. Rano znowu wsiedliśmy do busa i ruszyliśmy wyżej. Wytrzęsieni za wszystkie czasy, gdy wysiedliśmy, z przyjemnością ruszyliśmy w góry. Trasy były bardzo proste. Moja 89 letnia babcia dałaby radę nimi przejść. Szlak prawie cały czas prowadził po płaskim terenie, a wzniesienia były łagodne. Jedyną trudnością było to, że dziennie trzeba było pokonać od 12 do 25 km.  A jak czasem przejechał bus, jeep lub ciężarówka, to tonęliśmy w oparach kurzu. Brudne ubrania z podróży po Afryce to pikuś w porównaniu z Nepalem! Ale czego się nie robi by być w Himalajach. Jeszcze jest mi trudno uwierzyć, że ja Asia Kusiak widziałam najwyższe góry świata! Pragnienie widoków siedmio i ośmiotysięczników, bielusieńkich, surowych, majestatycznych było tak silne, że wygoniło nas z bezpiecznej cywilizacji do zimnej popołudniami głuszy.














                                                                                    





Pogodę mieliśmy różną: od deszczu, przez śnieg, do niesamowicie przejrzystego nieba i takiego nasłonecznienia, że można było iść w krótkim rękawku. Szeroka Dolina Kali Gandaki czasem zwężała się, aby za chwilę srebrzystą wstęgą wody wypłynąć z wąwozu na wielkie przestrzenie, nad którymi zawieszone były całe łańcuchy górskie. Annapurna I, Dalaughiri, Nilighiri, Annapurny od II do V przez całą wędrówkę podziwialiśmy z niesłabnącym zachwytem.





























                                                                              

  Teraz trochę o temperaturze. Wyruszaliśmy na trasy około godz. 9.00 poubierani w kilka warstw. Już około godz. 10.00 zaczynaliśmy się rozbierać objuczając Tomka do granic możliwości, by za 1,5 do 2 godzin ubierać się powrotem, gdyż nadchodziły przeszywające zimnem wiatry. Około godz. 16.00 docieraliśmy do tea housów (górskich hoteli). Wchodząc do środka nie było mowy o rozbieraniu się z kurtek, a nawet z czapek. Budynki te wyglądające bardzo malowniczo, zbudowane z kamienia często w środku były bardziej zimne niż na zewnątrz (przynajmniej w ciągu dnia). Temperatury we wnętrzach oscylowały w granicach 9 do 6 stopni C. Cieplej było tylko przy kominku w sali głównej i jadalni.




 Pokoje nie były ogrzewane, co miejscowym z dziada pradziada żyjących w tych surowych warunkach, w ogóle nie przeszkadzało. Dzieciaki w ciągu dnia biegały w swetrach, z gołymi stopami, a młodsi nawet z gołymi pupami i gilami wiecznie wiszącymi pod nosem. Nawet w śpiworach spaliśmy w czapkach. Ranne wyjście z tych psich worków było nie lada wyczynem!
            Byliśmy tu poza sezonem, gdyż przez 5 dni trekingu spotkaliśmy tylko 7 takich jak my i żadnych dzieci. Jesienią tu podobno jest jak na Krupówkach. W hotelikach byliśmy zawsze sami. To jest ten plus  zimowych peregrynacji Himalajów! Ale też musieliśmy uznać wyższość tutejszej natury. Po 4 dniach dotarłszy do miejscowości Jomson, dowiedzieliśmy się, że droga do Muktinatch została zamknięta z powodu obfitych,  nieustających opadów śniegu. Parę dni wcześniej utknęło tam 6 Europejczyków. Widzieliśmy oddział wojska, który wyruszał im na ratunek. No cóż, w takiej sytuacji musieliśmy zawrócić, skracając nasz trek do 6 dni. Nie osiągnęliśmy jakiejś zawrotnej wysokości, bo doszliśmy na około 3000 m npm, ale to co widzieliśmy po drodze, przyprawiało o zawrót głowy.

























































Pokhara
            Wreszcie nie potrzebowaliśmy wstawać wcześnie, ale przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Rano po tradycyjnym nepalskim śniadaniu podróżnika (jajko smażone, tosty, pieczone: ziemniaki, pomidor, cebula, papryka, masło, dżem i herbata) - nie mylić z nepalskim śniadaniem miejscowych, ruszyliśmy na jednodniową wycieczkę po okolicy. Zaczęliśmy od koszmaru Kacpra czyli przepłynięcia łodzią przez jezioro Phewa.



Na drugim brzegu ruszyliśmy do świątyni Sarangot. Bardzo przyjemna droga, czasem ostro pod górę, ale w lesie przypominającym dżunglę i nam, i dzieciom sprawiła wielką radość. Nina wreszcie przestała marudzić i śmigała po kamieniach i korzeniach jak kozica.









W Nepalu nabyliśmy nowe i nieco dziwne doświadczenie: Nina z ochotą chodziła po górach, nawet stromymi szlakami, a dużo gorzej po płaskim terenie. Widać piękne widoki nie były dla niej na tyle interesujące, jak wspinaczka. Na treku wyraźnie się nudziła, w lesie była w swoim żywiole.  Dotarliśmy też do wodospadów Devi wędrując wzdłuż rzeki. Mogliśmy bez skrępowania oglądać życie codzienne Nepalczyków dokonujących ablucji, piorących ubrania czy prowadzących zwierzęta do wodopoju.
            A jutro wyciskamy życie i Nepal jak cytrynkę. Czas na rafting! Wydawało nam się, że zimą to nie będzie możliwe, gdyż w tutejszych rzekach w porze suchej (a w takiej jesteśmy) jest niski poziom wód. Ale okazało się, że rzeka Trisuli ma wystarczająco dużo wody, by ponieść nas prosto do dżungli Parku Narodowego Chitwan. Spłyniemy tam na pontonach! I zostaniemy na 3 dni. Życie to podróż!

Rafting i inne przygody
            Nasz przewodnik zaproponował nam dobrą cenę za wycieczkę do Parku Narodowego Chitwan wraz z raftingiem. Pakiet miał obejmować rzeczony rafting z dowodem do punktu startowego, lunch, transport do hotelu w Chitwan, 2 noclegi w wybranym przez nas hotelu,  pełne wyżywienie (3 posiłki), wszystkie atrakcje Parku i powrót do Katmandu.  Z pokazanych nam ofert wybraliśmy hotel z basenem, co miało stanowić dodatkową atrakcję dla dzieci.
            Wyruszyliśmy na rafting. Rano ze wszystkimi gratami zapakowano nas do autobusu i dojechaliśmy do miejsca  wypłynięcia. Tam bagaże zapakowano do auta, a nas razem z 5 Chińczykami ulokowano na pontonie. Doświadczenie w raftingu już mieliśmy: po spływie w Bardzie zapragnęliśmy raftingu w Himalajach!  Po krótkim przeszkoleniu my zajęliśmy miejsce na burtach, a dzieci siadły na wałkach w środku pontonu. Całość prowadził Nepalczyk. Ledwo odpłynęliśmy od brzegu, to się zaczęło! Zaraz wpadliśmy w pierwsze spiętrzenie rzeki, biliśmy moją lewą burtą i dziobem o fale, a woda strumieniami lała mi się przez kask. Błyskawicznie zrobiło się zimno, bo woda była lodowata. Potem takich spiętrzeń mieliśmy jeszcze kilkanaście. Oczywiście to pierwsze zrobiło na nas największe wrażenie, gdyż niczym się nie różniło od tych oglądanych na filmach amerykańskich. Potem na każdym następnych dzieci piszczały z radości. Nie tylko walczyliśmy z żywiołem, mieliśmy  też momenty płynięcia w spokojnym nurcie. Dawało nam to chwile relaksu i możliwość podziwiania okolicy. Przepłynęliśmy 20 km, co zajęło nam 3,5 godziny. Zabawa była przednia i z przyjemnością ją powtórzymy.












                                                                        



         
   I przemoczeni, i  zmęczeni, i głodni z przyjemnością  przebraliśmy się suche ubrania i zjedliśmy lunch. Potem zapakowano nas razem z bagażami do autobusu i ruszyliśmy w dalszą drogę do Parku Narodowego Chitwan. W miejscowości o tej samej nazwie nas wysadzono i tu nastąpiło lekkie zdziwienie z naszej strony, gdyż nikt na nas nie czekał. Hmm, coś nam się przestało podobać, ale nie bardzo mieliśmy czas, by się nad tym zastanawiać. Błyskawicznie znaleźliśmy transport do hotelu. Gdy dotaszczyliśmy się do recepcji, to okazało się, że nikt tam na nas nie czekał. Dwóch miłych panów było bardzo zdziwionych naszym przyjazdem. Ale byli na tyle uprzejmi, że bez problemów postanowili wyjaśnić naszą sytuację. Podaliśmy im nr telefonu do Giriego - naszego przewodnika, który od tygodnia towarzyszył nam w podróży po Nepalu. Okazało się, że to nie był telefon do niego, ale do jego brata - właściciela agencji. Za chwilę okazało się, że to tym lepiej. Ten nam powiedział, że nie zarezerwował nam wybranego przez nas hotelu, ale inny. Szkoda, że Giri nas o tym nie poinformował! Wypuścił rodzinę z dwójką dzieci i w dzicz i róbta co chceta, a ja sobie zaszaleję za waszą kasę. W recepcji powiedziano nam, że tamten hotel  jest o znacznie niższym standardzie. Tomka to tak wkurzyło, że jak zaczął ostro traktować właściciela agencji, którego brat wystawił nas do wiatru, to tamten zgodził się na nasz pobyt w wybranym przez nas hotelu! I co więcej, zaczęliśmy sprawdzać ceny tego hotelu w Internecie. Przynajmniej trzykrotnie przekraczały to, co zapłaciliśmy. Wiadomo, Internet i ceny dla Białasów to co innego niż ceny dla miejscowych. Ale wątpię czy mogła ona być aż 3 razy atrakcyjniejsza dla nich, niz dla nas. Tym sposobem Giri i jego brat przejechali się na własnym szwindlu. A my dostaliśmy wszystko, co chcieliśmy.

Chitwan
            Ranek w dżungli był zimny i spowity mgłą. Po wczesnym śniadaniu wypłynęliśmy  wąską łodzią dłubanką na rzekę przepływającą przez Park. Siedzieliśmy na dnie i lustro wody było około 20 cm poniżej naszego pasa.



 Co jakiś czas z mgły wynurzały się pyski krokodyli spragnionych słońca. Według naszego przewodnika wiele z nich leżało na dnie rzeki, którą płynęliśmy.






Celem wyprawy było oglądanie ptaków. I troszkę ich widzieliśmy. Ale oczywiście najbardziej ekscytujące były gady! Pięknie też prezentowały się jelenie. Samiec z wielkim porożem pilnował swoich dam i pociech.



            Potem około godzinę wędrowaliśmy przez dżunglę. Spotkaliśmy kolejne stada jeleni oraz małpy rezusy - tak szybkie, że nie udało im się zrobić zdjęcia. Z dżungli wyszliśmy na farmę słoni.



 I tu pojawiły się u nas mieszane uczucia. Wszystkie słonie były przypięte łańcuchami do pali. To były słonice trzymane w niewoli dla rozrodu. Wraz z nimi były słoniątka. Słonice zajmują się nimi do 4,5 roku życia, a potem samce są wypuszczane do dżungli, a samice pozostawiane, aby służyły do rozrodu. Słonie te miały takie smutne oczy...






 Ich i nasze humory nieco poprawiły się, gdy zobaczyliśmy, że rangersi zdjęli okowy z ich nóg i zabrali zwierzęta do dżungli. Szły swobodnie na popas i do wodopoju nad rzekę. Tak podobno jest 2, 3 razy dziennie. Wiara w to nakarmiła moje sumienie, które chwilowo przestało domagać się sprawiedliwości. Może niesłusznie się uspokoiło?
            Po obiedzie ruszyliśmy po najważniejszą atrakcję Chitwanu czyli na safari w poszukiwaniu nosorożców czarnych. Żyje ich tu około 500. Chitwan to też dom dla około 120 tygrysów, ale nie mieliśmy złudzeń, że zobaczymy te rzadkie koty. Safari odbywało się na słoniach.



W dżungli spotkaliśmy całe ekipy i wszyscy informowali, że nosorożców nie widzieli. Nie wyobrażałam sobie, że w miejscu, gdzie najłatwiej na świecie zobaczyć te bardzo rzadkie zwierzęta, ja ich nie zobaczę. No to świat i ludzie zeszli na psy (nie obrażając kochanych psiaków), że nawet w Chitwanie nosorożce chowają się przed ludźmi! Ale w pewnym momencie, już pod koniec wycieczki, poganiacz zawołał rhino!!! Zobaczyliśmy tą dziką krowę o słabym wzroku pożerającą w spokoju jakiś krzew. Nosorożec jak się patrzy! Cudowne uczucie widzieć go na wolności.


Ruszyliśmy z powrotem do dżungli. Tylko, że nam ciągle było mało nosorożców i poprosiliśmy naszego poganiacza o powtórkę z rozrywki czyli powrót do uprzednio widzianego zwierza. Zgodził się i zawrócił słonicę, na której jechaliśmy. Słuchając swego pana odłączyła się od koleżanki, co ją zdenerwowało. Długo swego narastającego wzburzenia nie umiała utrzymać w ryzach i ... puściła się pędem do przyjaciółki. Nie zważała na gałęzie, krzaki, a tym bardziej na ładunek na grzbiecie w postaci nas. Krzyki rangersa na nic się zdały. Słonica pędziła na oślep. Gdy dopadła swojej koleżanki, dopiero zaczęła się uspokajać. A my? Na szczęście nasze głowy zaliczyły trochę liści, a nie nokautujących gałęzi. Teraz patrzymy na to jak na przygodę, ale wtedy do śmiechu nikomu nie było...
            Niestety to zdarzenie ujawniło nie tylko wielkie ułomności rangersów jeśli chodzi o opanowanie tych wielkich dzikich zwierząt, ale także brak u nich uczuć wyższych. Nasza słonica dostała od poganiacza po głowie za swój instynkt stadny. I nasze protesty na niewiele się zdały. Cały czar obcowania z dziką naturą prysł. Wracaliśmy zniesmaczeni. Nawet nie chcę o tym więcej pisać, to zbyt trudne…

Powrót do Katmandu
            O godz. 9.00 z Chitwanu wyruszyliśmy luksusowym autobusem do Katmandu, by dotrzeć tam dopiero około godz. 17.00. A tu niespodzianka. Na postoju czekał na nas nasz oszust Giri! Tomek na dzień dobry powiedział mu, że nas i stawił do wiatru i nie zarezerwował nam tego hotelu w Chitwan, który chcieliśmy. Jakoś zaczął się mętnie tłumaczyć, ale powiedział nam, że tu zarezerwował nam ten hotel, na który byliśmy umówieni. W Chitwan i tak postawiliśmy na swoim, więc ruszyliśmy do naszego lokum. Po
zainstalowaniu się postanowiliśmy pójść na zakupy. I znowu zaskoczenie, bo holu naszego hotelu czekał na nas nasz tragarz. Począł łazić z nami po okolicy. Nie potrzebowaliśmy jego towarzystwa i stwierdziliśmy, że nic nie damy mu za to, ze się włóczy z nami. W pewnym momencie zaczął nam się żalić na Giriego, że ten mu nie zapłacił za całość pobytu z nami. Odpowiedzieliśmy mu, że mało nas to obchodzi, bo my w agencji zapłaciliśmy za cały trek, a jak jego pracodawca się z nim rozlicza, to jego sprawa. A od nas i tak dostał solidny napiwek. W sumie przez 6 dni pracy zarobił na cały miesiąc życia. Też bym tak chciał a!

Bhaktapur
            Nadszedł czas zaczerpnąć trochę kultury. Dzisiaj był dzień zwiedzania zabytków. Wreszcie, bo już za tym bardzo tęskniłam. Zaczęliśmy od arcyciekawego średniowiecznego Bhaktapuru. Gdy przekroczyliśmy bramy tego miasta, to poczuliśmy się jak byśmy trafili do jakiejś bajki. Tajemniczy nastrój budowały kamienne rzeźby hinduskich bóstw. Ich potworowaty wygląd nie mieści się w naszym pojmowaniu świata i dosyć rudno było nam wytłumaczyć dzieciom dlaczego Wisznu ma kilkanaście rąk. Misternie rzeźbione snycerskie elementy dodawały dostojnego  charakteru ceglanym budowlom.  Budynki oglądało się z przyjemnością, gdyż były w dobrym stanie.












           






 









 Potem pojechaliśmy do świątyni Paśiputinath (na liście UNESCO), która jest tym dla nepalskich wyznawców hinduizmu (większość) czym Varanasi dla mieszkańców Indii - najważniejszym miejscem kremacji. Labirynty budynków świątynnych położonych na pagórkowatym terenie spowite dymem ze stosów całopalnych sprawiały wrażenie grozy. Wszędzie było bardzo brudno. Turyści i miejscowi gapie mieszali się z uczestnikami pogrzebów. Jedni rąbali drewno na stosy, drudzy je rozpalali, a jeszcze inni wnosili ludzkie zwłoki zawinięte w białe prześcieradła. Miejsc kremacji było kilka i wszystkie umiejscowione nad rzeką Bagmati, która uważana jest przez induistów za świętą, gdyż wpływa do najbardziej świętego – jeśli można tu użyć stopniowania - Gangesu. Intensywnością brudów i zanieczyszczeń zapewne mu dorównywała, ale wody w niej było tak mało, że osoby wrzucające do niej popioły brodziły  po kostki. Po okolicy biegały małpy, a wstrętne dziady udające ascetów sadhu, tak na prawdę wyglądające jak lumpy najgorszego sortu, próbowały naciągać nielicznych turystów na robienie zdjęć za kasę.

 







            
 Czułam się tutaj dosyć nieswojo. Ceremonia pogrzebowa, w której uczestniczyłam na Bali, była niesamowitym i radosnym przeżyciem, ale to miejsce było przygnębiające. Miałam wrażenie, że opada na mnie ten pył ze stosów kremacyjnych! Tomek odniósł podobne wrażenie, którym się ze mną podzielił, czym zdziwił dzieciaki, bo one nie czuły tutaj niczego niezwykłego. Kacper był bardzo zainteresowany celem tej ceremonii pogrzebowej. Na szczęście tłumaczenie nie wzbudziło w nim strachu, tylko ciekawość. Dopytywał się ile stopni musi mieć temperatura, by cało wraz z kości spaliło się na pył!
 
            Zupełnie odmienne wrażenie zrobiła na nas ogromna buddyjska stupa Budinath. Oczy Buddy spoglądały na nas ze spokojem, a kolorowe flagi modlitewne radośnie powiewały na wietrze. Niestety stupę obudowali ogromnym pasażem handlowym, co robiło nieco groteskowe wrażenie.







Dzień zakończyliśmy przyziemnie: zakupami.



Patan i Durbar Square w Katmandu
            Kontynuowaliśmy zwiedzanie zabytków. Zaczęliśmy od pobliskiego miasta Patan, w którym oprócz typowej dla Nepalu  architektury sakralnej obejrzeliśmy bardzo ładną świątynię Golden Temple.











Niezwykłym było to, że można było ją fotografować od środka, a wystój miała imponujący. W jej poszukiwaniu przypadkiem trafiliśmy na święto Newari Culture i owoca „E” w innej świątyni. Nagle znaleźliśmy się dosłownie w samym środku tłumu składającego się z małych hinduskich księżniczek, poubieranych w odświętne czerwone szaty, z makijażami na twarzy i misternie upiętymi włosami idących w orszaku z wielce przejętymi mamami. Niesamowite było to, że nagrywaliśmy i fotografowaliśmy bez opamiętania, a nikt na nas nie zwracał uwagi! Nikt nas stamtąd nie wygonił.





            Potem wróciliśmy do Katmandu na tutejszy plac Durbar będący również na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO. Nieco spragnieni luksusów weszliśmy do kawiarni, która z uwagi na swój wystrój spokojnie mogłaby być umiejscowiona w każdym europejskim mieście. Za 2 kawy latte, czekoladę na gorąco i 3 kawałki ciasta typu torcik zapłaciliśmy 40 zł! Jak na tutejsze ceny to był majątek! Ceny polskie, chyba czas się powoli przyzwyczajać, bo powrót zbliża się nieubłaganie. Ale przynajmniej wszystko było pyszne.




          





  Ze zwiedzania tutejszych świątyń najciekawsze było, to czego nie można było fotografować czyli Kumari Królewska. Staliśmy dość długo w tłumie gapiów przed oknem pałacu Kumari Ghar, by zobaczyć dziewczynkę - inkarnację bogini Taledźu.



                                                                                         Fotografia gazety. Kumari nie można robić zdjęć.

 Pomyślne przejście okrutnych prób przez wówczas czteroletnią dziewczynkę z ludu Newarów, uczyniło z niej w oczach hinduistów i części buddystów czasowe bóstwo - do momentu pierwszej miesiączki. Samotnica pokazała się w oknie na około minutę. Jej odejście wyglądało tak, jakby strzeliła focha i zniknęła. Smutny jest los tego dziecka skazanego na kilkuletnie życie w zamkniętym pałacu. Poza tym miejscem jest obnoszona w lektyce, tak by jej stopa nie dotknęła ziemi. Ale nie mnie oceniać ludzkie wierzenia... Ja na to patrzę oczami „wyzwolonej” Europejki...

            Wszystko co dobre, szybko się kończy. Wyświechtane, ale, o zgrozo jak jest prawdziwe to stwierdzenie, zwłaszcza o obliczu kataklizmu, który nawiedził Nepal w kwietniu br. Wtedy z łezką w oku pożegnaliśmy Nepal mając ciągle w głowie malownicze obrazy Himalajów i obiecując sobie, ze tu wrócimy... Teraz ze łzami w oczach obiecujemy sobie, że tam wrócimy. Tylko kiedy?

Powrót przez Abu Dhabi
            Dłuugie odprawy lotniskowe. Samoloty. Dolecieliśmy do Abu Dhabi i celowo zostaliśmy tu na 1 dzień. Wybraliśmy hotel „Premier Inn” na lotnisku, by rano szybko się odprawić na powrót do Polski.
            Tanich rozrywek w tym bogatym mieście nie było za wiele. Za prawdziwe atrakcje trzeba było słono płacić. Wystarczy wejść na strony internetowe Ferrari czy Water World...
Wybraliśmy się na plażę, która zawsze będzie stanowić mega rozrywkę dla dzieci. Mogliśmy swobodnie przebrać się w kostiumy kąpielowe i kąpielówki, i nie otaczał nas wianuszek ciekawskich Arabów. Widać obywatele ZEA to obywatele świata. Akurat w tym czasie nad wodą latały samoloty z „Red Bull Racing” trenujące przez jutrzejszymi zawodami Grand Prix.








 
            Wieczorem, w czasie opowiadania i czytania dzieciom bajek udaliśmy się do realnego świata baśni. Bo Meczet Szejka Zayeda był właśnie bajkowy. Wybudowany z wielkim rozmachem, łączący ze sobą tradycję z nowoczesnością, pozwolił się podziwiać nie tylko z zewnątrz, ale i w środku. Zmęczone stopy masowane były miękkością perskich dywanów, a oczy iskrzyły na widok misternie udekorowanych kolorowych mega ogromnych żyrandoli.
            Meczet dostępny jest dla wszystkich, także dla „niewiernych” codziennie poza czasem modlitw, a w piątki od godz. 17.00. Wejście bezpłatne.














            Z gorącej arabskiej pustyni wróciliśmy do bezśnieżnej ponurej polskiej zimy. Ale dalsze plany podróżnicze już zostały wdrożone...


Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...