GRECJA - KRETA 2016





Kreta 1 dzień
Na końcu będę podawać aktualizowane informacje praktyczne dotyczące podróżowania po Krecie, a zwłaszcza ceny.
Lot Ryaniar (300 zł od osoby w dwie strony) na trasie Wrocław – Chania miał trwać 2 godz. 40 minut, ale mimo nieco opóźnionego wylotu, dolecieliśmy 20 minut przed czasem. Irlandczyk poprawia statystyki jak może. Samochód już czekał na nas na lotnisku. Skorzystaliśmy z lokalnej wypożyczalni „Auto Force” poleconej przez koleżankę (www.autoforce.gr). Z a wypożyczenie Hyundai Getz z pełnym ubezpieczeniem na  8 dni zapłaciliśmy 720 zł. I właściciel nie był zainteresowany blokowaniem nam kasy na karcie kredytowej. Umowa, kasa i jazda do pierwszego hotelu. Semiramis Suites znajdował się  w  miejscowości o nazwie Kato Daratso, tak przylegającej do Chani, że nie do odróżnienia, że było się już w innym mieście. Z hotelu mieliśmy zaledwie około 2 km do centrum Chani i jakieś 80 metrów do piaszczystej plaży. Odwiedziliśmy ją na dzień dobry następnego dnia rano, ale nie była zachwycająca.
Co prawda Kato Daratso leży nad morzem, co krok znajdują się tutaj kwatery do wynajęcia, pensjonaty i hoteliki, to jednak nie polecam tej miejscowości. Brakowało mi tu klimatu wakacyjnego. Tak samo hotel – niby z basenem, ale szału nie było. Ucieszyła nas wielkość 2 sypialni, ale już na starcie wywaliliśmy korki próbując włączyć kuchenkę. Nie było czajnika, więc herbatę parzyliśmy w ekspresie do kawy. Dzięki temu raczyliśmy się ciepłym napojem o smaku kawy, a o wartościach herbaty. Hm, wątpliwa przyjemność, ale zawsze coś ciepłego. Nie tylko ciągle woda i woda… A propos wody, mieliśmy typową dla tanich pokoi łazienkę czyli bez wieszaków na ręczniki. Znajomy azjatycki standard – to już wstęp do grudniowej wyprawy do Tajlandii i Kambodży. Pokój rodzinny kosztował 69 euro za 2 noce (rezerwacja na booking.com). Dla nas to była tylko baza wypadowa do innych atrakcji.
A zaczęliśmy od plaży Stefanou na północny zachód od Chani. Samochodem pokonaliśmy około 25 km po przyzwoitej jakości drodze wijącej się serpentynami wzdłuż postrzępionych brzegów zatoki Sauda. Dojechaliśmy do ostatniego punktu, do którego prowadziła asfaltówka i samochód zostawiliśmy znacznie poniżej kościoła, tuż przy miejscowym krzyżu. 





A potem tylko  około 10 minut w dół po skalach, kamieniach, zwisając nad urwiskiem, przytulając się do skal i łapiąc się występów. Zejście było ekstremalne zwłaszcza, gdy dwie ciężkie dyndające z moich ramion torby zasłaniały mi widok miejsc, na które stawiałam stopy. Kacper ani razu nie jęknął, tylko dzielnie posuwał się w dół, Ninę dość często musiałam asekurować, a nawet przenieść. Żadnego płaczu ze strony dzieci czy marudzenia, że muszą pokonać tak trudną trasę. Ale jaka nagroda czekała nas na dole! Biały piasek był łagodnie obmywany przez lazurowe wody maleńkiej zatoczki wciśniętej w strzeliste pomarańczowo białe klify. Bajka. I najlepsze było to,  że to  była nasza bajka!




Spędziliśmy parę godzin na plaży w towarzystwie kilkunastu osób. Woda o tej porze roku jeszcze była zimna, zatem poprzestałam na pierwszym i dość krótkim kontakcie z nią. Na swoje nieszczęście wybrałam kąpiele słoneczne. A słońce mimo filtrów dokonało  dzieła zniszczenia…
Wieczór, który zakończył się dopiero po godz. 23 spędziliśmy w Chani. Szukanie miejsca parkingowego (wszędzie darmowe) zajęło nam dobre 30 minut (nawet we Włoszech to tak długo nie trwało). Turystyczne życie Chanii toczy się w zatoczce nad morzem. O tej porze roku, jeszcze przez sezonem wakacyjnym, a gdy już jest ciepło, to miejsce ma w sobie wiele uroku. 



Pozbawione wakacyjnych imprezowiczów, nastawione jest na ludzi, którzy chcą się zrelaksować w miłej knajpianej atmosferze.  Ochoczo poszliśmy w ślady innych turystów i zasiedliśmy w tawernie z widokiem na kolorowe domki okalające wybrzeże zatoczki strzeżonej przez XVI wieczną latarnię morską postawioną przez Wenecjan. Słodkie naleśniki na kolację dodały nam sił, wyruszyć w kierunku dawnego meczetu i mariny.







2 dzień

Spakowani wyruszyliśmy nad jezioro Kournas. Droga, w większości prowadząca autostradą, zajęła nam 40 minut. 


Największą atrakcją tego dość niewielkiego akwenu wodnego są żółwie. By je zobaczyć należy wypożyczyć rower wodny: 4 euro od osoby na godzinę/ w przypadku 4 osób 12 euro za rower. Godzina była wystarczająca by obejrzeć żółwie wypływające z krzaków po drugiej stronie „turystycznego portu” oraz różne kolorowe karpiowate ryby.






 Jezioro widokowo też jest bardzo ciekawe. Z trzech stron w jego przechodzącej z granatowego, przez zielony do seledynowego koloru toni topią się wysokie zbocza gór. W ostatnią część najbardziej płaską, a przez to najbardziej dostępną, wkomponowały się restauracje. Przyrodnicze atrakcje zaostrzyły nasz apetyt, który wkrótce został zaspokojony mussaką (tradycyjna grecka zapiekanka mięsa mielonego z warzywami) i sałatką z bakłażana . Jedzenie oraz miejscowe piwo Alfa pochłonięte w tak pięknych okolicznościach przyrody smakowało wyśmienicie.  


W wielu restauracjach jest "Menu for children". Tu pizza dla dzieci ratująca życie podróżujących rodziców.

Mussaka

Przepyszna sałatka z bakłażana. Przepis na moje kubki smakowe: grillowany bakłażan, ser kozi, czosnek, jogurt grecki, ciut oliwy z oliwek, zielona pietruszka


Po wszystkim wyruszyliśmy do następnego hotelu w Kissamos. Po 1 godzinie drogi byliśmy na miejscu w bardzo ładnym i prawie pustym hotelu nad samym morzem (Akrogiali Hotel, , 70 euro za 2 noce w  pokoju rodzinnym). 



Polecono nam wizytę na plaży Falasarna oddalonej 15 minut od naszego lokum. Ogromna piaszczysta plaża przywitała nas niesamowicie gorącym piaskiem, z którego mało kto się cieszył, gdyż miejsce było niemal opustoszałe. Rozgrzane stopy niemal same popędziły do morza, ale jego chłód zniechęcił resztę ciała do zanurzania się. 




Wracając stamtąd popytaliśmy o ceny pokoi – rodzinne i w dobrej jakości kosztowały 35 euro. Kolację zjedliśmy w wiosce po drodze. W miejscowości Platanos tawerna „Zaharias” skusiła nas grecką kuchnią w postaci tzatzyków, sałatki greckiej, jagnięciny pieczonej w sosie cytrynowym z oregano oraz koziny w sosie pomidorowym. Ku pełnemu zaskoczeniu wszystkich do hotelu wracaliśmy… w ulewie.

Jutro czeka nas rejs statkiem na Gramvousę i Balos. Nie uśmiecha nam się płynąć w strugach deszczu.


3 dzień

Oprócz wspomnień po wczorajszej ulewie nie było dzisiaj śladu. Zanim wyruszyliśmy do portu, by odbyć nasz rejs na Gramvousę i Balos, pojechaliśmy do piekarni po prowiant w postaci słodkich bułek (1 euro), a następnie wzmocniliśmy się greckim espresso w jednej z licznych kawiarni (1 euro). Do portu dojechaliśmy jak nam przykazano – na 10:30, bo statek miał odpływać o 10:40. Jakież było nasze zdziwienie, gdy jeszcze przed sezonem zobaczyliśmy tłumy ludzi na pokładzie. Ale miejsca  siedzące się dla nas znalazły. 





Po godzinie już pięliśmy się w górę po stromym i kamienistym zboczu dawnej wyspy piratów – Gramvousy. Celem  naszym były ruiny twierdzy na wyspie, która sama jak twierdza wyglądała, a dotarcie do niej wymagało nieco wysiłku.





Ale wiało!











 A dla tych w japonkach  i płaskich (czytaj śliskich) sandałach sporo więcej.  Dominowały zabransoletkowane nacje rosyjskich i francuskich turystycznych resortowiczów. Twierdza oferowała nie tylko przebywanie w murach rozbudzających wyobraźnię fanów Jacka Sparow’a, ale także przepiękne widoki na lazurowe wody Gramvousy i Balos oraz na niebezpieczne klify spadające stromo w czarne wody morza Śródziemnego. 1, 5 godzinny postój szybko dobiegł końca i popłynęliśmy dalej na plażę Balos.

Taka dygresja: pokonywanie przez Kacpra i Ninę stromych zboczy, trudne trasy wymagające wspinania się, jak zauważyłam, są dla nich wielką atrakcją i sprawiają im wielką przyjemność, znacznie większą niż spacerek po płaskim terenie! Wysiłek wymagający dużej koncentracji ich pozytywnie nakręca. Nie marudzą, fochy znikają, jest cel – dotarcie na górę.

Balos słynie z różowego piasku i płytkich lagun z ciepłą wodą. 


Miejsce jest na pewno zjawiskowe, ale jego wyjątkowość można ocenić dopiero jak wyjdzie się na dosyć sporą wysokość i z góry popatrzy na postrzępione zatoczki przenikające się wzajemnie o różnych odcieniach niebieskiej toni – od bladego błękitu, przez kochany przez wszystkie aparaty lazur, po głęboki granat. Ale niewiele po tym jak przybyliśmy do tego widokówkowego miejsca i Nina z Kacprem zaczęli czerpać radość z ciepłej wody płytkiej laguny, to słońce naciągnęło chmurną kołdrę, a okolicę zaczęła spowijać niepokojąca bryza przypominająca mgłę.


                                "Walka o życie na Balos ? "

W takich okolicznościach przyrody stwierdziłam, że  szkoda wysiłku na wspinanie się na zbocza gór i patrzenie na „mleko” z góry. Sama plaża rozczarowała mnie tym, że mało jest tu suchego piasku, na którym można by się w pełni zrelaksować rozkładając targany ze sobą kocyk. Nie było tu żadnej  infrastruktury, tylko skały, biały i różowy piasek oraz morze.













Dobrze, że obiad kupiliśmy sobie na statku (bardzo smaczne faszerowane warzywa: papryka i pomidor oraz sałatka grecka -11 euro), bo umarlibyśmy z głodu. I wiem czego mi brakuje w takich miejscach – szafek, w których (nawet za kasę) mogłabym schować cały ten denerwujący, ale niezbędny, staff. Człowiek schowałby sobie do szafeczki wartościowe rzeczy i w pełen spokoju kontemplował czas urlopu. Że też jeszcze nikt nie wpadł na taki biznes!

Ale miejsce jest rzeczywiście piękne i warte odwiedzenia.

Postój tutaj trwał 2, 5 godziny. Na statek musieliśmy wrócić do 16:20. Na plażę Balos ze statku dostaje się łodziami zabierającymi około 30 osób, więc warto szybko ustawić się kolejce i zabrać na plażę zaraz na początku. Łodzie są dwie i po wyładowaniu pasażerów wracają po kolejnych.






przymiarka młodego fotografa





 Podczas powrotnego rejsu, kiedy to słońce pożegnało chmury i uraczyło nas upałem, moje oczy błyskawicznie zarejestrowały w rękach współpasażerów bursztynowe zimne piwo. Wtedy natychmiast odezwało się pragnienie, które oczywiście ugasiłam. Ale gdyby  ktoś z Was popłynął tu po mnie, to radzę przeczekać ten napór chęci na zimne pyszne piwko pod palącym słońcem Krety. Jakieś 15 minut po wypłynięciu kapitan ogłasza „Happy Hour” i za kupno 1 piwa drugie dostaje się gratis! No nie, trzech piw to bym już nie wypiła (bo jedno już zostało skonsumowane) i niestety musiałam odpuścić. Ale była jeszcze inna promocja, z której rodzinnie skorzystaliśmy – za 1 kupionego loda (tu sprzedawano Algidę), drugiego też dostawało się gratis. Wkrótce pokład zapełnił się ludźmi z kuflami i lodami w rękach! Rejs zakończył się o godz. 17:45.

A to wszystko wspominam i opisuję siedząc na tarasie mojego pokoju hotelowego, znajdującego się tuż nad plażą. Fale spokojnie liżą kamienisty brzeg, ich łagodny plusk i widok gór utopionych w morzu sprawia, że chciałoby się tu zostać na zawsze…
 
 
4 dzień 


Wyjechaliśmy do Elafonisi. Droga kiepskiej jakości wiodła serpentynami przez góry. Po drodze mijaliśmy urokliwe małe mieścinki przyklejone do zboczy  oraz beznadziejne, zaniedbane wioski z  walącymi  się domostwami.  Ten cały krajobraz plus doświadczenia z miejscowości z poprzednich dni nasuwały tylko jedno stwierdzenie – jak, u licha, ten kraj dostał się do Unii? A najbardziej zadziwiające jest to, że Grecja jest w strefie Euro. Rzeczywiście to musiał być niezły przekręt! Narzekamy na polskie drogi, ale choć ciągle ich za mało, to nie są tak dziurawe jak te greckie. A przecież oni tu nie mają tak ekstremalnych temperatur jak my: od -15 i więcej do + 35 stopni C, które utrudniają utrzymanie dróg.

Po około godzinie dojechaliśmy do naszego hotelu „Kalomirakis Family”. Dostaliśmy ładny, przestronny domek położony w gaju oliwnym. 





Drogo, bo 60 euro za noc, ale wkrótce okazało się dlaczego tu są takie ceny. Właściciel powiedział nam, żeby na plażę jechać samochodem, bo tuż przed nią jest bezpłatny parking. Tak zrobiliśmy i zaraz okazało się, że w samej Elafonisi są może ze 4 miejsca oferujące noclegi. Jest to maleńka miejscowość z ogromną plażą. A ci wszyscy ludzie, który tu byli, zapewne mieszkali w oddalonych o kilkanaście kilometrów hotelach w górach. W tych górskich wioskach (ale tych ładnych) turystów widzieliśmy sporo. Wtedy nas to dziwiło, teraz, po zorientowaniu się w przestrzeni Elafonisi, wcale. My z hotelu do plaży mieliśmy …1 minutę.

A plaża w Elafonisi jest zachwycająca. Absolutnie subiektywnie podobała mi się bardziej niż na Balos. Ogromne połacie piasku są tutaj zalewane z różnych stron przez wody zatoczki. Tworzy się wiele basenów z ciepłą wodą. Ale najpiękniejsza laguna jest idąc  maksymalnie na prawo od głównego wejścia (miejsce przy którym stał bar), przechodząc przez płytkie wody ostatniego basenu. Wydawałoby się, że tam już jest koniec. Ale jak się wchodzi między wydmy, mijając po lewej stronie skałę, to wychodzi się na zaciszną ogromną zatokę z dużą ilością suchego piasku, a lazurowe wody obmywają liczne czarne skały.









Nieopodal plaży w płytkiej wodzie zauważyliśmy wieloryba



 Nie bez kozery piszę o tym suchym piasku, bo, podobnie jak na Balos, jest tu go niewiele. Morze rozlewa się tak głęboko w ląd, że choć plaża wydaje się szeroka, to wszędzie jest mokro. Aby wypocząć trzeba wypożyczyć łóżko (3 euro) lub zestaw 2 łóżka + stylowy hawajski parasol ze stolikiem (8 euro). Tylko co z tego, że człowiek wykosztuje się niemało i zapłaci, jak torby muszą leżeć na tej mokrej nawierzchni. Zapobiegliwsi stali bywalcy, widziałam, kładli torby na słomianych matach.

A może w szczycie letniego sezonu gdy słońce praży niemiłosiernie suchego piasku jest pod dostatkiem? Teraz słońce też praży, ale „miłosiernie”, a plaże nie są zatłoczone. Dla mnie tylko woda jest za zimna. Ale dla dzieci wcale. Choć Kacper już ma dość plaży. Po pół godzinie już się nudzi. Co to będzie w grudniu w Tajlandii? 5 dni na Koh Lipe, 2 dni na Koh Phangan – jak dam radę z marudzącym Kacprem w tak pięknych okolicznościach przyrody?

Wieczór spędziliśmy w tawernie naszego hotelu, z której rozpościerał się widok na morze.



Sami wybieraliśmy ryby, które zjemy


 Krótki, acz intensywny deszcz nie popsuł nam humorów, które dopisywały też z powodu pysznej kolacji: 

smażone anchois,


 pieczona ryba skorpion,


pieczona ryba skorpion po konsumpcji,



 mastora meat balls (pulpeciki z mięsa, warzyw i ryżu w pomidorowym sosie), 


faszerowany bakłażan


 i oczywiście sałatka grecka


 i białe wino domowej roboty. Po kolacji gratis dostaliśmy grecki deser – ciastko na miodzie i palonym maśle oraz miejscowy bimber – raki (rakija). Poprzednio w „Zahariaszu” też tak było. 



A Nina po skończonej kolacji tak doskonale się bawiła, że jej spodnie zostaną już w Grecji.





5 dzień

Dość długo zajęło nam zebranie się z Elafonisi. Po drodze zaliczaliśmy jeszcze kawiarnie i piekarnie, i tarasy widokowe. W konsekwencji do Rethymna zajechaliśmy dopiero około 14 (bez postojów droga zajmuje około 2,5 godz.). Znowu mamy bardzo fajny pokój. W hotelu „Aristea” dwupokojowy apartament z aneksem kuchennym, łazienką i balkonem oraz sejfem (!) za 2 noce kosztuje nas 65 euro. 



Personel był tak miły, że gratis oddał nam w zasadzie 3 dzień pobytu w pokoju w dniu wyjazdu do godz. 18:00 (doba kończy się o godz. 10:00). No i dostaliśmy butelkę wina na przywitanie.  Taki apartament w niskim sezonie kosztuje tu 110 euro za noc! Ale znalazłam okazję na booking.com!!!

Ale przez to, że dojechaliśmy dość późno, to panie w hotelu poinformowały nas, że mamy za mało czasu na swobodne zwiedzenie Knossos. Dlatego musieliśmy zmienić plany i wyruszyliśmy na długi, bo kilkugodzinny i (jak policzyliśmy) ponad 10 km spacer po Rethymnie.

Ale na początek trzeba było się wzmocnić posiłkiem: gulasz z jagnięciny (mięciutkie mięsko w kawałkach z marchewką, cebulą, cukinią, ziemniakiem i grillowanym kozim serem) – pychotka, gyros i oczywiście sałatka grecka.







Na początku z pełnym brzuchem ledwo dotoczyliśmy się do mariny. Nawet ogromne krewetki znacznie swym rozmiarem przekraczające długość dłoni, langusty i ośmiornice nie były w stanie mnie skusić. Oferowano je w knajpkach w porcie. Zresztą ceny powalały: 4 średnie krewetki od 18 euro, a te duże 70 euro za kg!













Pełny żołądek i myśli, że wkrótce w Tajlandii będę tego miała za grosze pod dostatkiem, uspokoiły moje nieznikające chęci na owoce morza.

Ruszyliśmy dalej w stronę miejscowej fortecy, ale pierwsze krople deszczu zagoniły dzieci do pobliskiej cukierni. Efektem była kolejna przerwa na deser.



Potem znaleźliśmy dość dziwny i raczej w opłakanym stanie pomnik … mandoliny (na przeciwko urzędu miasta).



 Oceniając jego stan oraz przyglądając się „staremu miastu” nieodparta myśl, jak natręt, nasuwała się nieustannie: Grecy dbają tylko o knajpy. Gdy dół choćby jednopiętrowego budynku zajmuje tawerna, to tylko ona jest w doskonałym stanie. Na piętrze jest już ruina. Uroda wielu kamienic, dziś jest już wspomnieniem. Wiele z nich przypominało mi Zanzibar, ale, o ironio, na tej afrykańskiej wyspie były lepiej zachowane!

Wreszcie dotarliśmy do ruin zamczyska na skale. Wstęp dla dorosłych 4 euro, od dzieci pani w kasie nic nie chciała, chociaż byłam przygotowana na kupno biletu rodzinnego za 10 euro. Pani kiesko mówiła po angielsku, więc nie udało mi się poznać zasad, dlaczego moje dzieci miały wejście gratis, zwłaszcza, że Kacper jest dosyć wyrośnięty jak na 9 latka. Zresztą, jakie to ma znaczenie, zapłaciłam mniej niż się spodziewałam. A forteca? Nina z Kacprem uwielbiają takie ruiny, na których można się wspinać po murkach, biegać po kamieniach i wyglądać z wysokości.











W fortecy był też mały amfiteatr, w którym obejrzeliśmy występ artystyczny.




 Ale „zagospodarowania” zabytków to niech Grecy uczą się od Polaków. Zapraszam do twierdzy w Srebrnej Górze i Kłodzku. Są one doskonałym przykładem ile ciekawego można wyciągnąć z „kupy kamieni”. Znowu kłania się idea fix  - dla Greków liczą się tylko knajpy. A co robią z zarobioną kasą? Chyba przeżerają, bo na pewno nie inwestują w  zabytki – walące się, z wystającymi drutami, ani w dziurawe drogi. Obserwując Kreteńczyków i pamiętając, że 60 % Greków pracuje w budżetówce, to wydaje mi się, że brakujące 40% w turystyce!








Dygresja: sprawdziliśmy ceny rejsów na Santorini. 135 euro! W jednym miejscu się chwalili, że mają promocję – 130 euro. Wszystkie ceny od osoby. Bez komentarza.

Chociaż zmęczeni plażami dziś ich nie odwiedzaliśmy, to w Rethymnie  wędrowaliśmy traktem wzdłuż plaży. I co? Nie zachwycała. Bo trudno by sporo kamieni i wąskie pasma dość ciemnego piasku oraz morze w kolorze Bałtyku wzbudzały entuzjazm. Nie wyobrażam sobie spędzać tu docelowo wakacji. Dla nas jest to tylko baza wypadowa do znacznie ciekawszych destylacji.


Plaża w Rethymnie
 
Ale żeby ktoś nie pomyślał, że mi się Kreta nie podoba. Bardzo mi się tu podoba i jeśli Ryanair będzie latał tu dalej z Wrocka, to z przyjemnością wrócę, ale do nowych miejsc. Dla miłośników Chorwacji (ja zjechałam całą od Istrii po Dubrownik) – Kreta jest klimatyczna i tańsza czyli znacznie ciekawsza. Dla miłośników jedzenia – grecka kuchnia jest niesamowicie smaczna. Dla miłośników plażowania – są tu folderowe, w realu zachwycająco piękne plaże (co widać wyżej na zdjęciach), ale nie znajdują się w miejscowościach, które obejmują oferty biur podróży. Trzeba włożyć trochę wysiłku, wynająć samochód i pojechać do raju. A czas podróży często nie przekracza godziny. Warto? Dla mnie absolutnie tak. Oby tylko Ryanair nie wycofał się z tej Grecji, o czym przebąkuje coraz głośniej (bo Grecy chcą podnieść opłaty lotniskowe)!
Jeszcze trochę o pogodzie. Tydzień temu lało cały czas i to według miejscowych jest normą na wyspie. Zatem na długi weekend majowy nie ma tu co się wybierać. Nam praktycznie codziennie pada, ale są to krótkie 5 – 15 minutowe ulewy. Im bliżej czerwca tym mniej deszczu.  Jest ciepło, często upalnie, ale temperatura wody nie zachęca do kąpieli (nie dotyczy dzieci!). Za to nie ma tłumów i ceny są niższe. I jak to było w „Misiu”: pamiętajcie by minusy nie przysłoniły wam plusów. ;-) Dobranoc.
 

 6 dzień

Wraz z deszczem wyruszyliśmy do Knossos. 80 km droga zajęła nam ponad godzinę, bo było ślisko. Gdy dojechaliśmy na miejsce, przestało padać. Niezbyt imponujące, ale historycznie i kulturowo istotne ruiny pałacu króla Minosa zwiedzaliśmy bez obawy o zmoczenie. Wstęp: 15 euro same ruiny, 16 euro ruiny + muzeum (znajduje się w centrum miasta Heraklion, około 5 km od ruin, na ulicy Xanthoudidou 1). Dzieci do 18 roku życia wejścia do muzeów mają gratis. Bingo. Dowiedziałam się dlaczego za bilety dzieciaków  do fortecy  nie płaciłam.  Rodzice z małoletnimi – korzystajcie z okazji i jedźcie na Kretę!






























Pierwszy raz widziałam "lawendowe" drzewa


Ja - od dzieciństwa miłośnik muzeów - oczywiście wybrałam opcję z Muzeum Archeologicznym. I naprawdę było warto. Wszystkie znalezione w Knossos artefakty, te z okresu hellenistycznego, rzymskiego, a nawet paleontologicznego zostały umieszczone w muzeum. Ma ono świetną kolekcję oczywiście waz i dzbanów, ale także sarkofagów, biżuterii i broni. Dla mnie oglądanie tych zbiorów muzealnych było znacznie ciekawsze od ruin. Tak pokochałam meksykańskie (tylko z racji położenia geograficznego) piramidy, że teoretycznie kulturowo mi bliższe zabytki starożytnej Europy, nie robią na mnie takiego wrażenia, jak powinny. Absolutnie do głębi i na wskroś subiektywne moje zdanie.










































Wieczór spędziliśmy w Rethymnie skutecznie zniechęcając dzieci do wyboru innych naleśników poza promocyjnymi z nutellą za 2,50 euro (normalnie były za 3,50). Wędrując w poszukiwaniu tańszej niż za 9 euro mussaki, przez przypadek, jak to zwykle bywa, trafiliśmy na bardzo urokliwą knajpkę o nazwie „Restaurant O. Psaras”. Ten rodzinny interes prowadzony jest dosłownie z 50 metrów od głośnych turystycznych tawern w centrum starego miasta. Pod starym kościółkiem na ulicy Arabatzoglou, też na starym mieście, serwują pyszną grecką domową kuchnię, w niewymuszonej atmosferze małej kreteńskiej knajpki. Pierwszy głód zaspokoiły pospolite tzatzyki z chlebem, ale jakże smakujące w tych okolicznościach. A zamiast planowanej mussaki wybrałam papoutsaki czyli bakłażan faszerowany delikatnym świetnie przyprawionym miejscowymi ziołami mielonym mięsem przykrytym kołderką zapieczonego aksamitnego sosu beszamelowego  oraz mięciusieńką, nie mającą nic z gumowatości, ośmiornicę z warzywami w winnym, lekko ostrym sosie. Zapraszam w to pyszne, spokojne miejsce! Te smakowitości kosztowały 18, 50 euro.






Pod frytkami chowa się ośmiornica


Papoutsaki


Po posiłku włóczyliśmy się małymi uliczkami i odwiedziliśmy okolicę portu.




























 
7 dzień
Wreszcie słońce wygrało starcie z deszczowymi chmurami. Dzień przywitał nas błękitem nieba. Ruszamy na plażę w Preveli (32 km).

Czas przejazdu zajął nam około 1 godziny. Jakieś 6 km przed plażą skończyła się asfaltowa droga. Dalej jechaliśmy szutrem, a później źle utrzymanym ubitym, kamienistym zboczem.


 Mocno dziurawa droga znowu prowadziła serpentynami, ale dojechaliśmy nią na plażę Preveli. Tam zostawiliśmy samochód. Zabraliśmy cały ten denerwujący majdan plażowy i powędrowaliśmy jakieś 600 metrów przez góry i skały, idąc w górę, a potem schodząc w dół by dojść do Palm Beach. To nie była droga na klapki! Da się tu także dopłynąć małym stateczkiem, ale ceny mi są nieznane za taki rejs.


Żeby nie było, że zdjęcie wzięłam z Internetu :-)


Zanim zalegliśmy ma czarno piaszczystej i jednocześnie kamienistej plaży wciśniętej między dwa potężne klify, to ruszyliśmy do palmowego lasu. Skalisty wąwóz na dole porośnięty był bujną roślinnością. Zieleń palm i innych drzew rozweselały różowe kwiaty jakiś bardzo popularnych na Krecie krzewów.  A cała ta rozbujała przyroda czerpała siły witalne z górskiej rzeki płynącej u podnóża skał. 







Jeszcze trochę plaży...





  Miejsce to znajduje się na Krecie południowej, co dało się odczuć w wyższej temperaturze wody w morzu. Dla mnie nie na tyle wysokiej, by popływać.  Na plaży znajduje się także tawerna. I mimo trudności z dotarciem tutaj produktów żywnościowych, ceny były bez „narzutu” jaki znam np. z polskich górskich schronisk. Tzatzyki, frytki, omlet kosztowały 3 euro, co było ceną niższą niż w wielu knajpach w Rethymnie.

No cóż, wszystko co dobre za szybko się kończy… Chociaż dla mnie czas tu wcale nie pędził. Fajny break w pracy! Wróciliśmy do hotelu na prysznic i po walizki. Umyci, pachnący i spakowani ruszyliśmy autem do centrum na kolację. Odwiedziliśmy tą samą rodzinną knajpkę, co wczoraj i z nieskrywaną przyjemnością zjedliśmy znowu papoutsaki. A potem popędziliśmy na lotnisko. Samochód, według wcześniejszych ustaleń, zostawiliśmy na parkingu pod lotniskiem. Pod bramkę doszliśmy na 10 minut przed jej zamknięciem. Ale wyczucie czasu! Maksymalnie chcieliśmy spędzić czas na Krecie, a nie ma kreteńskim lotnisku. Trochę to było ryzykowne, ale udało się.

Z przyjemnością tu wrócę. Tylko oczywiście w inne miejsca. A teraz już nie mogę się doczekać Tajlandii!

 A pierwsze wrażenie po powrocie – przeraźliwie zimno! Przecież jest maj, a nie październik.
 
Kreta – informacje praktyczne

Hotele: jest ich mnóstwo, a poza nimi apartamenty pokoje, pensjonaty, kwatery. Myślę, że można spokojnie przyjechać w ciemno i szukać. Pokój 4 osobowy to najczęściej koszt 35 euro (poza sezonem).



Rejs na Gramvousę i Balos: jeszcze 2 lata temu dla Policji i Straży Pożarnej rejs był za darmo, a dla rodzin tych grup zawodowych oferowano 20% zniżki. Już ten luksus nie obowiązuje. Bilet kupiony przez Internet jest trochę tańszy: 25 euro osoba dorosła/ 13 euro dziecko do 12 roku życia oraz 1 euro „opłaty klimatycznej” od dorosłego.

Paliwo:

- benzyna: 1,45 euro,

- diesel: 1, 05 euro.

Obsługa stacji nalewa paliwo i nie oczekuje napiwków.




Parkingi:

- miejskie są bezpłatne, jest ich sporo i zawsze znajdzie się miejsce do parkowania,

- prywatnych jest niewiele, a jak są to bardzo drogie – około 2, 50 euro za godzinę,

- w małych mieścinach wiele prywatnych darmowych parkingów znajduje się przy restauracjach.


Restauracje( tawerny):

- do cen w menu nie jest doliczana żadna opłata i nikt nie wymusza napiwków,

- pizza: 5 – 7 euro,

- pita gyros w budkach – 2,30 euro,

- mussaka – 5 – 7 euro,

- spaghetti – 4 – 15 euro,

- ryby – 7 – 15 euro,

 - potrawy mięsne (podawane najczęściej z pieczonymi ziemniakami lub frytkami w cenie) – od 9,5 euro w górę,

- sałatka grecka – 4 – 6 euro (inne sałatki podobnie),


- naleśnik – 2,5 – 6 euro,
- kawa – 1 – 5 euro,
- piwo- 3,5 – 5 euro,
- soki – 3, 5 euro.

Zakupy:
- arbuz : 1 kg – 1,20 euro,
- ser grecki kozi (w Lidlu) – 2,40 euro,
- 1,5 litra wody mineralnej w sklepie – 0,50 euro,
- zgrzewka (6 x 1,5 l) wody mineralnej w Lidlu – 1,50 euro,
-magnesy – 1,50 – 3 euro,
- wino – od 3 euro w górę (smaczniejsze niż we Włoszech),
- bagietka – 0,70 euro,
- bułka słodka – 1 euro,
- lody (np. Algida) – od 1 euro w górę,
- 1 gałka lodów – od 2 euro w górę.
Poza tym jest tutaj dużo sklepów z tanimi perfumami niby światowych marek, z kosmetykami na bazie oliwy z oliwek i lokalnymi serami.


Na zachodniej Krecie jest niewiele Lidlów. Zakupy zrobiliśmy w Carrefourze, ale było drogo. Potem okazało się, że w powszechnych „Mini Marketach” są takie same ceny i znacznie bogatszy wybór towarów.
 

1 komentarz:

bindi pisze...

Dzięki za ten opis - planuję wyjazd na rejs do Grecji i zastanawiam się, gdzie warto pojechać. Wezmę pod uwagę Wasze doświadczenia :)

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...