MEKSYK 2011

Witamy na naszym blogu wyprawy marzeń.

Meksyk 2011 rok – Joanna i Tomasz Kusiak

Termin podróży: maj 2011 r. (3 tygodnie).
Ilość uczestników: 2 osoby dorosłe (Asia i Tomek), 2 dzieci: Kacper – 4 lata, Nina – 2 lata i 8 miesięcy.
Miasta: Cancun (tylko lotnisko), Valladolid (cenoty), Merida (Chichen Itza), Celestun, Campeche (Edzna), Villahermosa (La Venta), San Cristobal de Las Casas (San Juan de Chamula, Kanion del Sumidero), Palenque, Calacmul, Tulum, Coba, Xel – Ha.

Przelot: samolot linii British Airways: Warszawa – Londyn – Cancun i z powrotem – koszt na 4 osoby (w tym dwoje dzieci, których bilety były trochę tańsze) – 11 000 zł.

Transport po Meksyku: wynajęty przez Internet (www.easywayrentacar.com) samochód marki volkswagen, oczywiście z klimatyzacją, dwoma fotelikami samochodowymi dla dzieci i pełnym ubezpieczeniem – koszt 3 tys. zł na 3 tygodnie. Z uwagi na bardzo drogie przejazdy autobusami opcja wypożyczenia samochodu dla 4 osób była najbardziej korzystna cenowo. Warto też wykupić pełne ubezpieczenie, gdyż w razie uczestnictwa w wypadku nie jest się aresztowanym (w prawie meksykańskim nie istnieje reguła domniemania niewinności) oraz wszelkie wgniecenia samochodu, które są nieuniknione z uwagi na nieostrożność meksykańskich kierowców, nie spędzają snu z powiek. Ponadto poruszanie się samochodem umożliwiło nam dotarcie do miejsc, do których transport publiczny nie dojeżdżał. Wypożyczalnia samochodów rzetelna i tania.

Paliwo: tanie, bo około 2 zł za litr benzyny tzw. zielonej (tej kazano nam używać). Duża ilość stacji benzynowych.
Drogi: w bardzo dobrym stanie (oprócz kilku fragmentów na odcinku Villahermosa – San Cristobal de Las Casas) – życzyłabym sobie takich w Polsce. Były raczej dobrze oznakowane. Większość tych dróg jest bezpłatna, ale zdarzały nam się odcinki płatne, których nie dało się ominąć i opłata na nich była dosyć wysoka.

Koszty hoteli: średnio 25 – 30 zł od osoby w pokoju z dwoma łóżkami małżeńskimi, łazienką i klimatyzacją. Kwaterowaliśmy się w tanich hotelach, ale niektóre z nich miały nawet basen i prawie w każdym pokoju mieliśmy telewizor. Okazał się on bardzo przydatny, gdyż mimo iż dzieciakom zabraliśmy notebooka z setkami bajek, to chętniej oglądały bajki w języku hiszpańskim.

Waluta: peso; 4 peso – 1 złoty. Pieniądze wypłacaliśmy z bankomatów, których adresy ustaliliśmy sobie wcześniej przez Internet.

Jedzenie: stołowaliśmy się w knajpkach na ulicy lub wprost u ulicznych sprzedawców. Śniadania były drogie w stosunku do cen obiadów, bo jajecznica, chleb, tortilie, pasta z fasoli lub fasola, sok, kawa kosztowały najczęściej 60 peso (w Villahermosa było najtaniej, bo 30 peso), w sytuacji gdy obiad można było zjeść w cenie 70 - 100 peso. 2 tacosy (tortilie wielości dłoni z mięsem kebab) kosztowały 8 peso. Owoce były co najmniej dwukrotnie tańsze jak w Polsce. Woda mineralna 1,5 litra kosztowała 8 peso , coca – cola 0,6 litra – 8 peso. Lody w Meksyku były przepyszne (8 peso ogromna gałka), a jedzenie wspaniałych sorbetów wcale nie przyprawiało o dolegliwości żołądkowe. Piwo (Sol lub Korona) w knajpce kosztowało 18 – 23 peso, w markecie dużo taniej, ale był problem z kupnem 2 sztuk (sprzedawano w wielopakach).

Wstępy do zabytków: były stosunkowo drogie (od 30 zł  w górę), ale dzieci nasze nie płaciły. Bardzo często cennik wyróżniał Meksykańczyków i extranjeros, oczywiście na korzyść tych pierwszych.

Dostęp do Internetu: w prawie każdym hotelu, w którym byliśmy mieliśmy darmowy dostęp do Internetu (wolny, ale gratis), czasem był on również w knajpkach. Poza tym kafejki internetowe były wszechobecne.

Przewodnik: Roug Guide „Meksyk” – edycja 2010, po polsku. Ceny hoteli były 2 razy wyższe niż opisywane, w większości przypadków korzystaliśmy z hoteli, które nie były opisywane w przewodniku, a przewodnik służył nam tylko do określenia okolicy, w której szukaliśmy tanich noclegów. Rekomendowane restauracje były zazwyczaj puste, nie cieszyły się dobrą opinią miejscowych. A zatem i my omijaliśmy je z daleka.

Szczepienia niewymagalne: my standardowo jesteśmy zaszczepieni na WZW A i B oraz tężec.

Opis wyprawy:

1 dzień: Cancun - Valladolid
            Odebraliśmy samochód z wypożyczalni (czekano na nas z tabliczką z nazwiskiem na lotnisku) i ruszyliśmy do Valladolid. Tego dnia doba nam się wydłużyła o 6 godzin, ale odcinek 180 km z Cancun do Valladolid pokonaliśmy nie odczuwając zmęczenia. Dzieci w samochodzie odsypiały 11 godzinny lot. Do celu dotarliśmy tuż przed zmierzchem lokując się czym prędzej w hotelu „Zaci”. Jakość pokoju była marna, ale zmęczenie dało nam się we znaki i padliśmy nie zwracając uwagi na odrapane ściany.

2 dzień: Valladolid – Chichen Itza - Izamal
            Rano ruszyliśmy obejrzeć cenote Dzitnub, który znajduje się w okolicach Valladolid. Podróżowanie w czasie poza sezonem turystycznym w tym przypadku doskonale się sprawdziło, gdyż jaskinia z turkusowym jeziorkiem w środku, oświetlonym poprzez światło dzienne padające przez otwór w sklepieniu, przez który przeciskały się także liany, była puściuteńka. Wnętrze zrobiło na nas wszystkich wrażenie. Dzieciaki podziwiały ryby oraz ptaki, które dość licznie przyfruwały przez otwór.
            Następnie ruszyliśmy do Chichen Itza zatrzymując się po drodze w zajeździe „Dolores” na posiłek. Mogliśmy tam skorzystać z basenu, ale spieszyło nam się do starożytnej stolicy Majów, która przywitała nas tłumami turystów przybyłych tu z Cancun i Playa del Carmen. W Chichen Itza chyba nigdy nie ma niskiego sezonu. Zwiedzanie zajęło nam około 6 godzin, a i tak nie dotarliśmy do wszystkich stanowisk. Zwiedzając staraliśmy się z daleka omijać liczne stragany z pamiątkami, co w późniejszym czasie okazało się błędem, ponieważ ceny sprzedawanych tam rzeczy okazały się najniższe – zwłaszcza w godzinach popołudniowych – w porównaniu z tymi samymi pamiątkami sprzedawanymi w innych częściach Meksyku.
            Opuszczając to bardzo popularne, ale warte zobaczenia miejsce udaliśmy się do miejscowości Izamal, by zanocować w jednym z najlepszych hoteli, w jakich przyszło nam spać w Meksyku – w „Macan Che”. Z całą odpowiedzialnością polecam to miejsce. Ulica, na której on się znajduje nie wskazuje, że za murem może być tak wspaniałe miejsce. Hotel położony jest w przepięknym ogrodzie, którego fotografowanie sprawia prawdziwą przyjemność. Znajduje się tu także basen do dyspozycji gości. Pokoje są ładnie urządzone, a rano czeka przepyszne śniadanie z owocami, jogurtem, chlebem, jajecznicą ogromnych rozmiarów, pyszną kawą, sokiem oraz kakao dla dzieciaków. Również w ciągu dnia można zamówić sobie posiłek. Obsługa jest przemiła i na dzień dobry rozdaje mapkę miasta opisując, co można ciekawego zobaczyć i gdzie warto pójść coś zjeść. W hotelu tym poczuliśmy wszystkie dobrodziejstwa „maniany”.

3 dzień: Izamal - Merida
            Po obfitym śniadaniu, konwersacji z Ukrainką mieszkającą od lat w Nowym Jorku i kąpieli w basenie wreszcie (choć niechętnie) opuściliśmy hotelową oazę spokoju i udaliśmy się do centrum miasta, by zwiedzić Konwent Świętego Antoniego z Padwy. Kompleks dzięki żółtemu kolorowi fasady z białymi obwódkami jest widoczny z daleka i bardzo ładnie się prezentuje. Na dziedzińcu znajduje się pomnik Papieża Jana Pawła II. Duża część miasta „przejęła” kolory budynków od kościoła i tych żółciach wygląda bardzo malowniczo. Na obiad udaliśmy się do restauracji „Kinich”, która zaoferowała nam nie tylko ładne patio, ale dobre i niedrogie jedzenie. Mogliśmy obserwować także jak ręcznie wyrabia się tortille na potrzeby klientów restauracji. Jedynym mankamentem było ociąganie się kelnera z dostarczeniem nam rachunku.
            Posileni zupą cytrynową, queso relieno, smażonymi bananami i lodami ruszyliśmy dalej w stronę Meridy. W stolicy stanu Jukatan znalezienie hotelu przysporzyło nam trochę trudności, gdyż miasto to było miejscem rozgrywania meksykańskiej olimpiady, a hotele były przepełnione sportowcami. Niemniej jednak jeszcze przed zmrokiem ulokowaliśmy się w bardzo ładnym hotelu „Santa Maria”, który ku uciesze dzieci miał piękne patio z basenem.         Z uwagi na to, że pociechy nasze przespały drogę z Izamalu do Meridy, to wieczorem były na tyle rześkie, by kontemplować życie nocne Meksykańczyków. Udaliśmy się do centrum na Plaza de la Constitucion by podziwiać oświetloną Katedrę św. Ildefonsa z XVI wieku, zajadać się miejscowymi smakołykami i wczuwać w atmosferę meksykańskiej fiesty.

4 dzień: Merida – Uxmal – Merida
            Na wjeździe do Uxmal przywitała nas miła Meksykanka wręczając nam mapę zabytkowego kompleksu wraz z kuponami zniżkowymi na obiad w pobliskiej restauracji. Przyjemny początek zwiedzania zaowocował kontynuowaniem tegoż nastroju podczas poruszania się po tym mieście Majów. Dzieciaki liczyły wszędobylskie iguany, a my podziwialiśmy najpiękniejszą piramidę Meksyku – Piramidę Czarownika czy nietypowe zdobienia Czworoboku Mniszek. I wreszcie można było wspiąć się na jedną z piramid podziwiając z góry widok na płaskowyż Jukatan. Dzieci zachwycone górą kamieni, jaką dla nich stanowiła piramida, ścigały się na szczyt.
            Spotkaliśmy tam też Polaków – klientów jednego z biur podróży, którzy narzekali na swego rezydenta, który mimo słonej opłaty niczego im nie opowiedział o zwiedzanym miejscu.
            Na obiad udaliśmy się do rekomendowanej pobliskiej restauracji wykorzystując wręczone nam kupony. Następnie pod wpływem nalegania dzieci zrezygnowaliśmy ze zwiedzania następnych zabytków Ruta Puuc na rzecz kąpieli w basenie hotelowym i wróciliśmy do Meridy. Kiedyś to nadrobimy... A wieczorem wybraliśmy się ponownie do centrum na pyszne tortille i churros z sosem czekoladowym.

5 dzień: Merida – Celestun
            Rano podziwialiśmy zabudowę kolonialną Meridy oraz zakupiliśmy hamak wielkości „rodzinnej” w sklepie z hamakami opisanym w przewodniku (a nie od ulicznych handlarzy próbujących wcisnąć tandetę). Zanim opuściliśmy miasto postanowiliśmy zwiedzić je w formule wielce atrakcyjnej dla dzieci - czyli bryczką. Cena była państwowa, wypisana na tablicy na postoju powozów i za godzinę wyniosła 250 peso za bryczkę. Tym sposobem ku wielkiej radości dzieci objechaliśmy najciekawsze miejsca Meridy, kontynuując oglądanie zabytkowej kolonialnej zabudowy miasta na Paseo de Montejo.
            Po południu zapakowaliśmy się w nasz samochód i pojechaliśmy do Celestun nad Zatoką Meksykańską w celu obejrzenia rezerwatu flamingów, które w tej części Meksyku miały rezydować tylko do końca maja. Wynajęliśmy pokój w hotelu przy samej plaży z balkonem wychodzącym na morze. O tej porze roku miasteczko było opuszczone, senne, wiele restauracji było zamkniętych, ale udało nam się zjeść posiłek składający się z krewetek i kurczaka dla dzieci.
            Plaża była prawie pusta, morze bardzo ciepłe, ale kolorystycznie w stylu naszego Bałtyku. Za to znajdowaliśmy tam bardzo ciekawe muszle.

6. dzień: Celestun
            Śniadanie zjedliśmy w centrum miasteczka koło targu. Miejsce wyglądające dość zapyziale zaoferowało nam pyszne i świeże omlety z krewetkami. Aby obejrzeć flamingi udaliśmy się do Parku Narodowego Rio Celestun będąc jednocześnie głuchym na oferty ulicznych naciągaczy. Jak czytaliśmy w przewodniku - oferowali oni przepłynięcie łodzią bez licencji, które często kończyło się płoszeniem ptaków.
            Wysokość opłaty za łódź motorową powaliła nas. Cena dotyczyła wynajmu całej łodzi, a my byliśmy zaledwie naszą czteroosobową rodzinką. Pokręciliśmy się jeszcze przez 15 minut po okolicy, ale nikt chętny, kto mógłby się dołożyć do naszej łodzi, nie przybył. Z bólem serca, ale zakupiliśmy bilety, bo w końcu przyjechaliśmy do Celestun tylko po to, by obejrzeć flamingi. Koszt to 730 peso. W cenie była 2 godzinna wycieczka zawierająca dopłynięcie do stad flamingów na taką odległość, by móc je sfotografować i nie płoszyć, płynięcie przez naturalny tunel w lesie namorzynowym oraz spacer w tymże lesie wokół źródła słodkiej wody, które miało piękny turkusowy kolor. Warto było.

7 dzień: Celestun – Edzna – Campeche
            Rano opuściliśmy Celestun wyjeżdżając do ruin Edzna w okolicach Campeche. Miejsce było bardzo urokliwe. Ruiny znajdowały się wśród roślinności (czyli zupełnie inaczej niż w Chichen Itza), na niektóre piramidy można było wchodzić, a turystów było na szczęście tyle co kot napłakał.
            Na nocleg zajechaliśmy do Campeche Miasto to przywitało nas problemami ze znalezieniem pokoju. Hotele były oblegane przez Amerykanów z powodów nam nieznanych. W końcu udało nam się znaleźć nocleg w marnej jakości hotelu, ale, że mieliśmy tam zostać tylko 1 noc, a dzieci standard nie przerażał, to zakwaterowaliśmy się. Zaraz wyruszyliśmy w miasto podziwiając jeszcze w świetle zachodzącego słońca, a potem oświetloną ulicznymi lampami kolorową i ładnie utrzymaną zabudowę kolonialną. Dotarliśmy też na promenadę nad Zatoką Meksykańską. Miejsce to prezentowało się elegancko, uczęszczane było przez Meksykańczyków raczej udających uprawianie joggingu, a bardziej lansujących się w towarzystwie znajomych. Znajdowało się tam też dużo placów zabaw, które błyskawicznie stały się celem dla naszych dzieci.

8 dzień: Campeche – Villahermosa
            Stolica stanu Tabasco – Villahermosa – okazała się dużym wyzwaniem jeśli chodzi o prowadzenie samochodu. Miasto ogromne, ulice po kilka pasów w każdą stronę zapełnione samochodami, a oznakowanie bardzo ubogie. Po raz pierwszy od momentu wylądowania w Meksyku włączyliśmy nawigację. Niestety szybko okazała się bezużyteczna, gdyż nakazywała skręcać w wirtualne ulice lub jechać pod prąd. W celu dojechania do strefy tanich hoteli czyli do „centro historico” posłużyliśmy się starą i sprawdzoną metodą „koniec języka za przewodnika”. Jak już wreszcie się tam znaleźliśmy, to nie mogliśmy znaleźć wybranego wcześniej w przewodniku hotelu (już nie pierwszy raz to nam się zdarzyło). Zatem przewodnik wrzuciliśmy głęboko w plecak i wybraliśmy hotel „San Francisco” z widokiem  z balkonu na główny plac miasta. Miejsce to tętniło życiem do późnych godzin nocnych, ale do naszego pokoju na piątym piętrze hałas nie docierał. I mieliśmy blisko do punktów z jedzeniem, lodziarni, miejsc gdzie mieszkańcy Villahermosy spędzali wolny czas.

9 dzień: Villahermosa: La Venta i Yumka
            Oswojeni już z ruchem ulicznym bez przeszkód dotarliśmy do muzeum La Venta, które jest zorganizowane tak, że w parku przypominającym dżunglę umieszczono ogromne olmeckie bazaltowe głowy. Wszelkie jedzenie oraz coca – colę zostawiliśmy w samochodzie z uwagi na niebezpieczeństwo ataku wygłodniałych małp. Zaraz na dzień dobry przywitały nas wolno biegające oposy, które czym prędzej czmychnęły w zarośla. Trasa zwiedzania była dobrze oznakowana, po drodze, oprócz olmeckich głów można było też zobaczyć jaguara (w klatce), żółwie wodne, pelikany. Repelent przeciwko komarom był nieodzowny.
            Zapis w przewodniku, że bilet z Parku La Venta uprawnia do zwiedzenia także muzeum okazał się nieprawdziwy.
            Prosto stamtąd pojechaliśmy do Yumki czyli miejsca będącego placówką naukową Uniwersytetu w Villahermosie, prezentującą florę i faunę Meksyku oraz spoza Meksyku. Obszar zorganizowany w formie safari zwiedzało się częściowo samemu, częściowo z przewodnikiem idąc piechotą, a częściowo jadąc z przewodnikiem pociągiem po wybiegu dla bydła rogatego, strusi, jeleni, żyraf, słoni i zebr. W sumie wszystko to stanowiło taką sobie rozrywkę nawet dla naszych dzieci. Bez entuzjazmu.

10 dzień: Villahermosa – San Christobal de Las Casas
            W Villahermosie jedliśmy bardzo smaczne i najtańsze posiłki. Ale wszystko się kiedyś kończy, więc ruszyliśmy do stanu Chiapas, na dźwięk którego Meksykańczycy robili zatroskane miny i kazali nam uważać na siebie. Droga, choć prowadząca wśród przepięknych widoków i najczęściej w bardzo dobrym stanie, była koszmarem z uwagi na zakręt za zakrętem. Czasem część drogi była podmyta i zwalona w przepaść przez co musieliśmy jechać po rurach i innych prowizorkach. 200 km jechaliśmy 8 godzin! Ale to jest standard. Vivat notebook z bajkami dla dzieciaków!!! Musieliśmy też uważać na indiańskie dzieci, które strzelały w kierunku naszego samochodu z procy. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się by uwiecznić na zdjęciach piękne widoki. Zupełnie nagle, jak spod ziemi wyrosła przed nami grupa żołnierzy. Ich dowódca szybkim krokiem podbiegł do męża i zaczął coś do niego krzyczeć. Tomek pokazał mu wyświetlacz na aparacie, a on kazał skasować kilka zdjęć. Następnie ze szczerym uśmiechem od ucha do ucha podał Tomkowi rękę, pożegnał się i życzył nam szerokiej drogi. Nikt z nas nie widział skąd ci żołnierze tak nagle wyskoczyli i otoczyli nasz samochód. Mieliśmy wrażenie, że całość zdarzenia trwała może z 1 minutę. Dzięki temu, że było to jak mgnienie oka, to nie zdążyliśmy się nawet wystraszyć.
            San Christobal de Las Casas okazało się miasteczkiem z bardzo przyjazną temperaturą. Dni były ciepłe, ale bez upałów, wieczorami długie spodnie i bluzy z długimi rękawami były w sam raz. Czytaliśmy wiele opinii, że San Christobal to najładniejsze miasto Meksyku. Absolutnie się z tym nie zgadzamy. Owszem jest ono ładne, z charakterystyczną kolorową niską zabudową, ale nie ma ono kompletnie atmosfery meksykańskiej! Bowiem więcej tutaj było turystów (z całego świata) niż Meksykańczyków. Knajpki i restauracje bardziej przypominały te europejskie (także w sferze cen) niż mexicana. Osoby, które na podstawie wizyty tylko w tym mieście wyrabiają sobie opinie o całym Meksyku, są w błędzie. Zapamiętane przez nas San Christobal jest bardzo kosmopolityczne, a mało swojskie. Ale mimo tego warto było tam pojechać i nie wolno pomijać tego miejsca w planie podróży po Meksyku!
            Wybierając hotel („Viva Real”) i miejsca stołowania się nie kierowaliśmy się przewodnikiem, a własnymi obserwacjami. Do nocy włóczyliśmy się po mieście. Zarezerwowaliśmy też sobie w jednej z wielu agencji turystycznych wycieczkę do wiosek indiańskich (400 peso na całą rodzinę). Stwierdziliśmy, że lepszym rozwiązaniem będzie zwiedzanie tych miejsc z przewodnikiem, który nie tylko ustrzeże nas przed popełnieniem błędów w kontaktach z Indianami, ale także opowie o ich zwyczajach. W dniu następnym okazało się to strzałem w dziesiątkę.

11 dzień: San Christobal – San Juan de Chamula – San Christobal
            W wycieczce brała udział cała nasza rodzinka oraz para młodych ludzi ze stolicy Meksyku. Przewodnik okazał się przemiłym człowiekiem, bardzo komunikatywnym i bardzo wesołym. Poinformował nas w jaki sposób mamy robić zdjęcia, by nie narazić się na atak ze strony Indian. Generalnie należało stosować się do zasady: fotografujemy krajobrazy, nie ludzi. Ale Tomek zupełnie niezauważenie obszedł tą zasadę i wykonał mnóstwo zdjęć Indianom, a oni nawet tego nie zauważyli.
Przewodnik na początek zabrał nas do wioski zamieszkałej przez Indian Zinacantan, którzy są katolikami. Ubierają się oni w charakterystyczne fioletowe stroje. Odwiedziliśmy jeden z „dyżurnych” domów tych Indian, w którym przewodnik tłumaczył nam znaczenie różnych elementów ołtarzu wystawionego tuż za progiem, mogliśmy przymierzać tradycyjne stroje ślubne, spróbowaliśmy ichniejszy bimber. Zostaliśmy także poczęstowani przepysznym śniadaniem, na które składały się produkty u nas oznaczone jako ekologiczne czyli po prostu produkowane bez sztucznych nawozów, w tradycyjny sposób. Ręcznie robione tortille podano mam z białym serem, awokado, pomidorami, czarną fasolą i różnymi przyprawami. Mogliśmy jeść do woli, a wszystko to było w cenie wycieczki. Jedzenie było bardzo smakowite!
            Właścicielki tego domu trudniły się wyrobem ubrań oraz torebek. Od kolorów aż wirowało w głowie. Po trudnym wyborze zdecydowałam się na jedną z torebek, która choć piękna, w rezultacie jest bezużyteczna, bo farbuje.  
            Potem pojechaliśmy do San Juan de Chamula czyli wioski zwolenników Ruchu Zapatystów. Udało nam się tak zaplanować podróż po Meksyku, by do San Juan de Chamula przyjechać w niedzielę podczas targowiska. Skutkowało to tym, że dużo swobodniej mogliśmy robić zdjęcia Indianom zajętym sprzedawaniem swoich towarów. Plac targowy umiejscowiony w samym centrum wioski, jakby w niecce, poniżej domów stanowił wspaniałe kłębowisko kolorów. Indianki nosiły długie spódnice z czarnej wełny lamy, a mężczyźni białe lub czarne wełniane kamizelki z tej samej wełny. Od naszego przewodnika dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o Indianach, wiosce i samym Meksyku:
- Meksykanie, a Indianie w szczególności, kochają coca – colę. Pod względem spożycia tego napoju Meksyk zajmuje drugie miejsce na świecie, po Chinach J.
- Z uwagi na tą miłość Indian do coca – coli jej cena w Chamuli jest najniższa w kraju, co pozwala trzymać zbuntowaną społeczność tej wioski w ryzach.
- Do działań rządu meksykańskiego zmierzających do utrzymania spokoju w Chamuli należą: całkowita nieobecność Policji na terenie wioski, ale za to okoliczne wzgórza aż kipią od „niewidzialnego” wojska (o czym mieliśmy okazję się przekonać!), które jest w stanie w 15 minut dotrzeć do wioski i zdławić jakiekolwiek zamieszki; stworzenie w Chamuli czegoś na kształt strefy wolnocłowej, która polega na tym, że właśnie w niedziele podczas targowiska sprzedaje się towary bardzo, bardzo tanio. Dzięki temu okoliczni mieszkańcy tabunami zjeżdżają do Chamuli by raz na cały tydzień obkupić się we wszystko co potrzebują (jedzenie, ubrania, sprzęt RTV, agd, filmy, itd.).
-  Na środku wioski San Juan de Chamula znajduje się budowla, która w przewodnikach nazywana jest kościołem. Zapis jest jak najbardziej błędny. Budynek ten owszem swoją konstrukcją przypomina kościół, ale nigdy kościołem nie był. Jest on szpitalem dla potomków Majów. Indianie z tej wioski nie tylko nie są katolikami, ale także nie są chrześcijanami. A w szpitalu odprawiają swoje szamańskie rytuały oczyszczenia. Na podłodze wyłożonej sosnowym igliwiem siedzą szamanki (przeważnie szamanizmem zajmują się kobiety, gdyż uważane są za bardziej uduchowione), które zapalają na ziemi świece w różnych kolorach symbolizujące różnorodne problemy. Na melodię katolickich pieśni kościelnych (!!!) wyśpiewują w swoim języku modlitwy popijając przy tym i rozlewając dookoła bimber własnej roboty oraz coca – colę.
- W szpitalu znajdują się figury katolickich świętych, których ręce zostały obwiązane szmatami. Według tłumaczenia naszego przewodnika kiedyś szpital ten spłonął, a Indianie za karę, że co prawda nie ich święci, ale jednak święci, nie uratowali szpitala przed zagładą, obcięli im ręce.
- Około 25 % społeczeństwa meksykańskiego jest uczulona na chili!!!
Podczas pobytu w tym niezwykłym szpitalu nasze dzieciaki zaczęły obrzucać się igliwiem. Nie dość, że nie zostało to skrytykowane przez Indian, to jeszcze tak się spodobało, że zaproszono nas do udziału w rytuale szamańskim, który zakończył się rytualnym spożyciem bimbru przez całą naszą rodzinę, nie wyłączając dzieci! Na szczęście ilość przeznaczona dla dzieci była na tyle minimalna, że nie uczyniła im szkody!
            Na koniec naszej wizyty w Chamuli spotkał nas jeszcze jeden bonus w postaci okazji obejrzenia uroczystego wymarszu indiańskich sił porządku. Oczywiście „policjantów” ubranych w tradycyjne indiańskie stroje nie można było fotografować, ale udało nam się to zrobić niepostrzeżenie.  
            Wracając do hotelu wykupiliśmy kolejną wycieczkę – do Kanionu del Sumidero - na dzień następny (też 400 peso za nas wszystkich).

12 dzień: San Christobal – Kanion del Sumidero – San Chrostobal
            Wynajętym przez biuro podróży colectivo dojechaliśmy do przystani, z której wyposażeni w kapoki (dzieci też) wyruszyliśmy łodzią motorową na zwiedzanie najwyższego (wysokość niektórych ścian dochodziła do 1 km wysokości) kanionu Ameryki Środkowej. Zobaczyliśmy malownicze wysokie skały, „christmas tree” czyli skałę przypominającą choinkę bożonarodzeniową, trochę ptactwa wodnego, iguany oraz krokodyle. Podobno były tam też małpy, ale jakoś nie chciały nam się pokazać.
            Po dwóch godzinach spędzonych na łodzi wróciliśmy do wycieczkowego colectivo i zawieziono nas (w ramach wycieczki) do Chiapa de Zorzo – dawnej stolicy stanu Chiapas. Stanowiło to obowiązkowy i nudny punkt programu.

13 dzień: San Christobal – Misol Ha - Palenque
            Wcześnie wyruszyliśmy wiedząc, że droga nas czeka kręta i długa. Zastanawiając się, które wodospady wybrać: Aqua Azul czy Misol Ha - postawiliśmy na Misol Ha. W przewodniku było napisane, że w niczym nie ustępują Aqua Azul, a są mniej zatłoczone. Poza tym w ich bezpośrednim sąsiedztwie można wynająć przyjemną kabanę i zjeść w restauracji pyszny oraz tani obiad. Rzeczywistość na miejscu niemiło nas zaskoczyła. Już na samym początku okazało się, że za toaletę trzeba słono zapłacić, a było w niej brudno i nie było wody do mycia rąk. A potem było już tylko gorzej: nie było kaban dla 4 osób, w prawie pustej restauracji nie mogliśmy się doczekać kelnera (to sobie poszliśmy), wodospady okazały się mało widowiskowe z wodą w kolorze przezroczystym, a nie „azul” oraz niesamowicie okupywane przez turystów. Praktycznie zdjęcia nie dało się zrobić, bo albo ktoś wchodził w kadr, albo było zbyt wilgotno. Porażka.
            Czym prędzej ruszyliśmy dalej, by przed zmrokiem dotrzeć do Palenque. Rzutem na taśmę znaleźliśmy hotel o nazwie „Lion” położony niedaleko ruin Mimo, że byliśmy jedynymi gośćmi tegoż hotelu, udało nam się zjeść kolację w hotelowej restauracji.  

14 dzień: Palenque – Escarcega
            Śniadanie w naszym hotelu było dość drogie i niestety skromne. Ale nie czas był na narzekania, tylko na zwiedzanie ruin. Na samym początku spotkała nas niemiła niespodzianka, co tym bardziej nie pasowało nam do tego przemiłego kraju. Chcąc zrobić  sobie rodzinne zdjęcie pod piramidą El Palacio wyjęliśmy statyw do aparatu. I zrobiła się z  tego straszna afera. Kazano nam dopłacić jakąś kosmicznie wielką sumę pieniędzy, ponieważ uznano nas za profesjonalistów. Nasze usilne starania wytłumaczenia, że my tu nie pracujemy, ale staramy się uwiecznić na zdjęciach całą czteroosobową rodzinę zaskutkowały tym, że nie musieliśmy nic dopłacać, ale statyw musieliśmy schować. Poza tym jednym incydentem ruiny Palenque położone wśród zieleni zwiedzało nam się bardzo przyjemnie.
Potem wyruszyliśmy w kierunku Calacmul, ale widząc, że słońce niechybnie zmierza ku zachodowi, zatrzymaliśmy się  miejscowości Escarcega. Opis w przewodniku nie zachęcał do pozostawania tam długo, bo stwierdzono tam, że jest to najbrzydsze miasto półwyspu Jukatan, ale my jedynie zamierzaliśmy tam spać. Wybraliśmy brzydszy Hotel Escarcega, ponieważ ten ładniejszy klimatyzatory miał umieszczone tuż nad poduszką.  

15 dzień: Escarcega – Calacmul – Tulum
            Ruiny Calacmul będące na liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO zostały odkryte dopiero w latach 90 ubiegłego wieku. Znajdują się one 60 km od głównej drogi prowadzącej dookoła Jukatanu. Aby do nich dojechać trzeba dysponować własnym transportem, gdyż żaden środek komunikacji publicznej tam nie dojeżdża. Ruiny położone są na terenie Parku Narodowego, do którego za wjazd trzeba było zapłacić. Gdy otrzymaliśmy bilety okazało się, że przed nami było trochę ponad pięć tysięcy zwiedzających od początku udostępnienia zabytku. Jechaliśmy wąską asfaltową drogą, która wiodła przez dżunglę odsłaniającą przez nami swych mieszkańców: dzikie indyki, jakieś kolorowe ptaki przypominające pawie, dzikie świnie i mnóstwo ogromnych niebieskich motyli. Tym sposobem sam przejazd do zabytku stał się ciekawą atrakcją.
            Będąc już na miejscu skorzystaliśmy z toalety, która polegała na tym, że potrzebę załatwiało się do wiaderka, a ręce myło wodą wylewaną przez panią z dzbanuszka. Nie było tam żadnego handlarza pamiątkami, nawet automatu z coca – colą! Oprócz naszej czwórki ruiny zwiedzały tylko dwie pary. Podobno Calacmul jest takim meksykańskim odpowiednikiem Tikal. Nie widzieliśmy Tikal. Jak zobaczymy, to porównamy. Jest to najprawdopodobniej największy obszar archeologiczny Ameryki Środkowej zawierający prawie 700 budynków. Większość ruin nadal jest ukryta w dżungli i trzeba ją zwiedzać z przewodnikiem wyposażonym w maczetę, co dla rodzinki z maluchami jest nierealne. My ograniczyliśmy się do części udostępnionej do samodzielnego zwiedzania, w której ruiny są położone wśród drzew. Zabytek dziki, niezadeptany przez turystów, robił wrażenie. Dodatkową atrakcją były małpy siedzące na drzewach. Przy dobrej widoczności z największej piramidy w Calacmul widać El Mirador w Gwatemali.
Prosto stamtąd pojechaliśmy do Tulum, do którego dotarliśmy tuż przed zmierzchem.

16 – 21 dzień: 6 dni w Tulum
W Tulum można mieszkać albo w kabanach przy plaży, albo w hotelach w centrum miasta, skąd do plaży było około 3 km. Z uwagi na to, że przyjechaliśmy późno, to nie wybrzydzaliśmy w kwestii hotelu. Wzięliśmy ten polecony przez przewodnik w kategorii „tani” usytuowany na obrzeżach miasta. Okazało się to totalną porażką, którą szybko naprawiliśmy dnia następnego. Ten nasz fatalny wybór to hotel „El Crucero”. Wszędzie było pełno pyłu, w nocy pogryzły nas komary, w łazience urzędowały karaluchy, dostaliśmy ręczniki, z których sypały się nitki, klima była stara i głośna, a cena za te wszystkie niewygody nad wyraz wygórowana. Być może hotel swą sławę zawdzięcza właścicielowi – Amerykaninowi, który bawi swych rodaków opowieściami z mchu i paproci. Na nas ten gość wyciągający sporą kasę za marne warunki nie zrobił wrażenia. Następnego dnia przenieśliśmy  się do hotelu w samym centrum – „Las Ruinas”, który był bardzo czysty, bez komarów         i  innego robactwa. Świadomie zrezygnowaliśmy z mieszkania w nadmorskich kabanach, gdyż aby mieć przyzwoite warunki musielibyśmy słono zapłacić. Większość kaban była bardzo prymitywna, z piaskiem na podłodze i też wcale nie kosztowała mało. Poza tym huk morskich fal rozbijających się o okoliczne skały, który miałby nam towarzyszyć cały czas, nie sprzyjałby wypoczynkowi. Zauważyliśmy też, że turyści mieszkający w kabanach musieli pokonywać w palącym słońcu spore odległości by swobodnie rozłożyć się na piaszczystej plaży. Niby spali nad samym morzem, ale nie mieli gdzie plażować wśród skał. A my podróżując samochodem mogliśmy swobodnie podjeżdżać na samą plażę.
Plan pobytu w Tulum był następujący: plażowanie na jednej z najpiękniejszych plaż na świecie oraz co drugi dzień zwiedzanie okolicznych atrakcji.
Od strony centrum jest tylko jedno wejście na plażę. Nie jest ono dobrze oznakowane, ale każdy miejscowy wskaże drogę. Wjazd jest koło sklepu „Seven Eleven”. Plaża w Tulum jest naprawdę przepiękna, jak z najbardziej ekskluzywnych folderów reklamujących wycieczki, szeroka, czysta, z białym drobniutkim piaseczkiem. I to lazurowe morze! Ogromnym plusem pobytu poza sezonem turystycznym było to, że plaża była niemal pusta. Należało tylko pamiętać, by nie korzystać z leżaków należących do okolicznych hoteli, bo chociaż były one zamknięte, to ochrona ciągle pracowała i przeganiała niechcianych gości.
Zwiedzaniu sławnych ruin w Tulum nieodłącznie towarzyszyło oblężenie turystów. Do kompleksu szliśmy na piechotę, nie korzystając z bardzo drogiego transportu (nie da się dojechać własnym samochodem). Oprócz oglądania ruin warto zejść na przyległą plażę. Gwarantuje to niezapomniane widoki.
Pojechaliśmy także do Coba obejrzeć między innymi ciekawe pod względem architektonicznym obserwatorium Majów oraz wyższą od El Castillo w Chichen Itza piramidę. Cobę zwiedza się bardzo przyjemnie, gdyż można  tam wypożyczyć rowery lub rikszę. My skorzystaliśmy z tej ostatniej propozycji. Cena urzędowa wypisana na cenniku.
Jeszcze w Polsce zaplanowaliśmy pobyt w parku wodnym Xel – Ha. Bilety kupiliśmy w agencji turystycznej w Tulum. Ta wersja była tańsza niż kupowanie biletów na miejscu w parku. Xel – Ha jest wybudowany na naturalnej lagunie i jest miejscem dającym wiele możliwości snorklowania oraz pływania. Pobyt tam to wersja all inclusive czyli oprócz niezliczonych atrakcji wodnych każdy ma zapewnione jedzenie i picie do woli. Dla dzieci jest tam plac zabaw z brodzikiem. Ja za dodatkową opłatą – dosyć wysoką, bo wynoszącą 180 dolarów amerykańskich - przez godzinę pływałam z delfinami. Atrakcja była warta tej ceny. Mogłam głaskać te przemiłe ssaki, a poza tym wykonywały one ze mną mnóstwo wyuczonych sztuczek takich jak: taniec kiedy trzymałam je za płetwy, całowanie w policzki, przeróżne skoki, podczas których oblewały mnie wodą, itp. Ale największym hitem było pływanie na delfinach w ten sposób, że stałam stopami na ich nosach, a one płynęły jak torpedy przez cały basen. Polecam! Należy pamiętać, że pływanie w Xel – Ha z delfinami nie jest rozrywką przeznaczoną dla dzieci.
Innego dnia popłynęliśmy snorklować na rafie koralowej w okolicach naszej plaży. Łódki wraz ze sprzętem ABC i przewodnikiem pokazującym najciekawsze miejsca wynajmowało się na samej plaży – 150 peso. Niestety rafa nas nie zachwyciła. Uważam, że Morze Czerwone oferuje znacznie ciekawsze podwodne światy.  Nie polecam.
W Tulum pokochaliśmy restaurację „La Nave”. Polecamy ją tym, którzy, tak jak my, po dłuższym pobycie tęsknią za europejską kuchnią. Restauracja ta bowiem, oprócz  meksykańskich potraw, oferuje dania włoskie. Chodziliśmy tam tak często, że już mieliśmy własny stolik. W knajpie tej kiedy my objadaliśmy się chyba najlepszymi w naszym życiu krewetkami, to dzieciaki wcinały pizzę lub spaghetti, które popijały sokami ze świeżo wyciśniętych owoców. Rano chodziliśmy tam na obfite śniadania z chlebem pieczonym właśnie w tej restauracji, a smakiem przypominającym polskie pieczywo, popijając wyśmienitą kawę. Wieczorami raczyliśmy się znakomitym tiramisu, drinkami oraz piwem. „La Nave” była bardzo klimatyczna, co doceniali też miejscowi przesiadujący tam od rana do nocy.

22 dzień: wylot z Cancun
Rano pożegnaliśmy Tulum i pojechaliśmy do wypożyczalni samochodów w Cancun. Jej pracownicy pilotowali nas na lotnisko. Tam oddaliśmy im auto, którego, oddając nam kwity, nawet nie obejrzeli. Potem już tylko odprawa, ostatnie zakupy w strefie wolnocłowej i na tym skoczyła się nasza meksykańska przygoda. Ta przygoda…

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...