WŁOCHY - TOSKANIA 2016



Włochy – Toskania
Bilety kupiłam w Rayanair i trasa Wrocław  - Bolonia kosztowało 99 zł w jedną stronę (198 zł w dwie strony). Po  1,5 godzinie lotu urozmaiconego widokiem austriackich ośnieżonych Alp otulających Insbruk stanęliśmy na włoskiej ziemi.


 Pierwsze kroki skierowaliśmy do wypożyczalni samochodów „Goldcar”, w której online na stronie Rayanair’a zarezerwowałam za śmieszne 198 zł za 7 dni samochód. Po dokonaniu formalności i opłaceniu już tym razem horrendalnie drogiego full  ubezpieczenia z full paliwem (czyli nie musimy oddać zatankowanego auta (269 euro) wyruszyliśmy oplem corsą do naszego tymczasowego świątecznego domu. 9 km za Sieną w miejscowości Isola D’arabia na booking.com znalazłam obiecująco wyglądającą miejscówkę o nazwie „Casavacance Vesta” (422 euro za  7 dni za 4 osobowy pokój). Zdjęcia w necie wskazywały, że hotel zrobiony w budynku o toskańskiej architekturze znajduje się w pięknej okolicy, a nasz pokój ma też aneks kuchenny. Rzeczywistość przerosła ofertę na zdjęciach. Miejsce okazało się jeszcze ładniejsze niż wskazywały na to i tak atrakcyjne obrazki w Internecie! Ale po kolei.
Nawigacja nie miała większych problemów z przeprowadzeniem nas z Bolonii do Isola D’arabia (po drodze płatny odcinek autostrady Bolonia – Florencja kosztował 8,70 euro). Wjechaliśmy na szutrową drogę i pokonaliśmy pierwsze wzgórze spodziewając się, że zamieszkamy w ceglanym domku u jego szczytu. Ale nie, to jeszcze nie było nasze lokum. Minęliśmy kolejny już wiosenno zielony pagórek i kolejny, i jeszcze kolejny, a każdy z nich zwieńczony był uroczym domkiem. I to ciągle nie była nasza casa. Ale jadąc przez te niekończące się pagórki łagodnie przechodzące w dolinki i ponownie wznoszące się ku górze buzie nam się coraz bardziej śmiały i nie chcieliśmy by droga już się skończyła, bo sceneria była iście filmowa. Znana z filmów Toskania dokładnie wygląda tak jak … na filmach. Ameryki nie odkryłam, ale gdzie by się nie obrócić, to widok zachwycał falującą soczystością zieleni. Takie piękno w czystej formie. Nic dodać, nic ująć.
A na końcu drogi nasz domek.


 Chociaż trzeba by to nazwać posiadłością, a nasz pokój apartamentem. Składa się właściwie z 3 pokoi: naszej sypialni, sypialni dzieci, jadalni z aneksem kuchennym i łazienki. Miejsca jest dużo, nikt się o siebie nie potyka.





 I te widoki za oknem! Już czuję się tu jak u siebie w domu.




 Zresztą właścicielka – typowa włoska ciepła Mamma - o imieniu Patricia powitała nas: „witajcie w moim domu, który teraz jest waszym domem”!
Jedynym zaskoczeniem było dla nas to, że jeśli chcemy  mieć ciepło w apartamencie, to trzeba dopłacić za ogrzewanie. I to aż 13 euro na dzień. Latem za klimatyzację też trzeba dopłacić – 8 euro. Stąd myślę, że bardziej opłaca się tu być późniejszą cieplejszą wiosną, która nie wymaga już ogrzewania i jeszcze klimatyzacji. No ale my jesteśmy ograniczeni terminem – wolnymi dniami w szkole z okazji Świąt Wielkanocnych. Chcąc się czuć komfortowo zapłaciliśmy za „ciepłą atmosferę”.
Rano Nina wparowała nam do łóżka. Pomyślałam sobie: o rany, znowu dziecko budzi nas skoro świt. Ale dziecko odsunęło kotary w oknie i nastała jasność. Pokój zalał taki blask, że aż jęknęłam z rozczarowaniem w głosie: co, to śnieg?! A Nina na to: „mamo, to niebo”! Rzeczywiście niebo było tak przejrzyste, że aż jego jasność kłuła w oczy. Ale wzrok zaraz padł na kojącą zieleń wzgórz i już się uspokoiłam. A jak spojrzałam na zegarek, to się zdziwiłam – była godzina 9:30! Wtedy już wiedziałam, że planu dnia nie uda się zrealizować. Trzeba był wyluzować i cieszyć się czasem wolnym od pracy. Dziś pewnie będzie tylko Siena…
Kacper rano zaczął trochę świrować i na śniadanie zjadł kanapkę z … jabłkiem. Powinno mi to było dać do myślenia. Ale nie dało, bo uśpiły mnie te piękne widoki do śniadania…
Według bardzo pomocnych i istotnych wskazówek od mojej siostry samochód zaparkowaliśmy w centrum handlowym naprzeciwko dworca kolejowego w Sienie. W markecie spożywczym „Pam” zrobiliśmy zakupy i poprosiliśmy w sklepie o żeton, dzięki któremu całodniowy parking mieliśmy za darmo (do parkometru wkładamy bilet parkingowy, a następnie „płacimy” żetonem zamiast euro). Zakupy włożyliśmy do bagażnika i zostawiając samochód na parkingu ruszyliśmy w miasto wyjeżdżając całym ciągiem schodów ruchomych w górę o centrum handlowym. Wywiozły nas one na drogę na starówkę. Po wyjściu skręciliśmy w lewo (wszystko według cennych wskazówek Kasi) i po minięciu charakterystycznej kamiennej bramy znaleźliśmy się na starym mieście. Do słynnego Piazza il Campo mieliśmy około 15 – 20 minut. Ale droga prowadziła między starymi malowniczymi kamieniczkami, które co rusz nas zatrzymywały by zrobić zdjęcia. 





W naszym spacerze zatrzymał nas lament Niny w kółko powtarzającej, że jest głodna. W momencie kiedy postanowiliśmy zjeść lunch w polecanej przez koleżankę Asię knajpce o nazwie „Osteria il Grattacielo” na Via Pontani 8 ( w takim przejściu jak to Asia mi opisała, przejście od ulicy Via Bianchi di Sopra) i uruchomiliśmy nawigację, to właśnie się na nią natknęliśmy. 


W maleńkiej spelunie (nic w opisie wystroju Asia się nie pomyliła!) wszystkie 3 stoliki były zajęte. Barman powiedział nam, że za około 10 minut powinno się coś zwolnić. Stanęliśmy, a w zasadzie rozpoczęliśmy kolejkę. Za nami stanęli Włosi, co oczywiście upewniło nas w tym, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Gdy mogliśmy zasiąść w środku, zamówiliśmy dania dnia czyli makaron domowej roboty z pomidorami i czosnkiem (dla Niny) i oraz ten sam makaron domowej roboty z sosem gorgonzola dla nas, sałatkę warzywną z owocami morza, pieczone bakłażany, sardynki w zalewie, szynkę dojrzewającą  (barman odkroił od około 1 metrowej kości) i ser jakiś żółty fresco oraz szklankę (J)czerwonego wina chianti. 


Wszystko było przepyszne. Proste, ale smaczne dania. Całość kosztowała nas 30 euro (nie doliczali tzw. obrusowego).



Czegoś tu brakuje. Oczywiście dania dla Kacpra. Niestety uruchomił on swoje porażające pokłady marudzenia i nic nie chciał wybrać dla siebie. Tłumaczenie mu, że w takich miejscach, gdzie jest pyszne domowe jedzenie, nie ma rozbudowanego menu i zjada się to co oferują, nic nie dało. Gdy my smakowaliśmy nasz „pisci” (rzeczony domowy makaron), on jęczał, że nie chce makaronu. Gdy mu zjedliśmy nasz „pisci”, to Kacpi zdecydował się, że jednak go zje. Tomek chciał mu zamówić, ale Pani gotująca powiedziała zdecydowanie „finito!”. Makaron się skończył. Kacper w płacz i tak to trwało około  godziny. „Ja chcę makaron, ja chcę makaron” i wielkie łzy ciekły po twarzy. Osterię pożegnaliśmy, a Kacper nadal szarpał nam nerwy. Ja już byłam u kresu wytrzymałości, gdy pozwolił sobie kupić pizzę. Zabrać dzieci w wieku szkolnym w podróż… Zastanówcie się kilka razy. Podczas gdy my z Niną zjadłyśmy lody w lodziarni „Grom” („Polish lody” we Wrocławiu są 100 razy smaczniejsze) napchany brzuch Kacpra poprawił mu humor. Na Piazza il Campo wszyscy wkroczyliśmy z radością.


 I została ona zdwojona u dzieci (początkowo Tomek był zawiedziony zasłoniętym widokiem), gdyż lokalna Straż Pożarna zorganizowała fiestę na środku rynku – muszli. Skok z wysokości na nadmuchaną poduszkę, przejazd na linie, gaszenie pożaru i bieg przez przeszkody były autentyczną atrakcją dla dzieciaków. Po wszystkim Nina chodziła i powtarzała: „ale fajnie, że tu jesteśmy!”.





 Chwila przy fontannie poświęcona zdjęciom i pomocy dzieciakom z Francji, których zadaniem było rozmawiać ze spotkanymi ludźmi i ruszyliśmy dalej.
A potem: Piazza del Duomo Ze zjawiskową  Katedrą zbudowaną z białego i różowego marmuru i muzeum (straszna kolejka, więc odpuściliśmy, choć bilet uprawnia do wyjścia na wieżę o zobaczenia panoramy Sieny, 14 euro wstęp), kościół San Domenico.



Popołudniowe espresso za 1 euro wypiliśmy dwa razy (czyli za w sumie za 2 euro) w Caffe  „Nonanni” na Via Bianchi di Sopra okraszając je dobrym ciastkiem (ekler z kremem kawowym) za 1, 80 euro.
Zachodzące słońce skutecznie przysłoniło nam plany wyjazdu do Montepulciano i skierowało nas definitywnie  do marketu po wino „Chianti” na wieczór w naszym domowym apartamencie (4,5 euro). Win „Chianti” jest cała masa i to co kupiliśmy niestety nie przypominało w smaku tego z dzisiejszej Osterii. Tamto pewnie nie było z najwyższej półki, ale to co wrzuciliśmy do koszyka … zyskiwało przy dłuższym spożywaniu.


 I na tym zakończmy ten udany dzionek.

2 dzień

Dziś wyruszyliśmy na objazd toskańskich miasteczek. Nawigacja nie myliła się i bez problemu docieraliśmy do wyznaczonych celów. Plusem zwiedzania o tej porze roku jest niewielka ilość turystów oraz spora dostępność darmowych miejsc do parkowania.  Płaciliśmy jedynie w Montepulciano za parking położony na samym starym mieście – 1,5 euro za godzinę.

Na dzień dobry wyruszyliśmy do Castelina In Chianti.





Następnie spacerowaliśmy po Radda In Chianti.





Obiad z przepysznym deserem zjedliśmy w polecanej przez moją siostrę i Trip Advisor dosyć drogiej restauracji „ Malborghetto” w Lecchi In Chianti, Via Monteluco 4. Tym razem Nina obdarzyła nas złym humorem i solidną porcją wrzasku oblanego łzami. Czy wreszcie uda nam się zjeść obiad w spokoju i nie denerwować się, że wydany majątek nie został zmarnowany? Zamówiliśmy toskańską zupę riboletta (bardzo gęsta warzywna zupa z kawałkami chleba) , stek, grillowaną pierś z kurczaka w sosie gorgonzola, domowy makaron z sosem pomidorowym, rukolę (salate verde) i grillowane warzywa, a na deser panna cottę, tiramisu oraz suflet czekoladowy na gorąco.

Oto nasze desery




 W restauracji doliczają 2 podatki, więc w sumie zapłaciliśmy majątek w postaci 70 euro.

Czas po obiedzie spędziliśmy w Montepulciano. Gdyby nie te samochody i brak ścieków na ulicy, to miałam wrażenie, że przenieśliśmy się do Średniowiecza. Kamienna zabudowa w każdym zaułku wydawała się piękniejsza niż ta oglądana przed chwilą. Gdzie nie spojrzeć architektura zachwycała.





 Tylko ceny win, z których słynie Montepulciano, odstraszały.  Może jeszcze gdybym była fanem  win wytrawnych… Ale zdecydowanie nie jestem i tutejszy, pewnie szlachetny, kwas „chianti” nie pobije mojego ulubionego mołdawskiego Kagora Pastorala.

I jeszcze kilka słów o pogodzie. Słonecznie jest od rana, ale jak słońce chowa się za pagórkami, to temperatura szybko spada i robi się zimno. Wczoraj mocno wiało i przez to było chłodniej. Dzisiaj wiatr ustał i cieszyliśmy się znacznie cieplejszą atmosferą. Dzień  układa się bluz po puchowe kurtki i czapki.
 

Kiedyś czytając jakiś blog o Argentynie natrafiłam na tekst o restauracji w Montepulciano serwującej znakomite steki.  Na Trip Advisor dotarłam do kolejnych świetnych recenzji oraz ustaliłam adres. Wiedziałam, że stolik trzeba zarezerwować wcześniej, ale nie udało mi się tam dodzwonić. Będąc w Montepulciano wczoraj, postanowiliśmy jednak tam pójść licząc na pusty lokal z powodu niskiego sezonu. Nic bardziej mylnego! W oknie restauracji wisiała kartka – „wszystkie miejsca zarezerwowane”. To musi świadczyć o pysznym jedzeniu! Nam ślinka pociekła, ale musieliśmy obejść się smakiem. Jednak szczęście nam dopisało, gdyż pojawił się właściciel restauracji, który stwierdził, że ma komplet na najbliższe dni, ale na jutro (czyli dziś) znajdzie dla nas stolik na lunch na godzinę 14:15.

Dlatego też dziś wybraliśmy się w prawie 1,5 godzinną podróż przez pagórki Toskanii, by dotrzeć do Osteria Acquacheta na Via Teatro 22 w Montepulciano. I nawet udało nam się za darmo zaparkować nieco poniżej średniowiecznych murów miejskich, ale 1 minutę drogi od restauracji. A pod lokalem kłębiły się tłumy ludzi i wszyscy – zamówieni.






W wydawałoby się zimnych kamiennych murach Osterii panowała iście gorąca atmosfera. Towarzystwo było międzynarodowe, ale zdecydowanie przeważali głośno rozgadani Włosi. Dzieciom zamówiliśmy gnocchi (kopytka) z sosem pomidorowym (6,50 euro) i wodę mineralną (1 litr – 2,50 euro),



 a dla nas karafkę miejscowego wina( 0,5 litra – 3 euro). Właściciel wkrótce przyniósł pokazać nam ogromny kawał wołowiny, który zamierzał dla nas upiec (absolutnie jeden T-bone na dwie osoby! 45 euro).

Oto właściciel pokazujący surowy stek klientowi
 Za chwilę dostaliśmy potężnego steka i gdyby nie ta restauracja to nigdy nie miałabym okazji zjeść go krwistego. Wszyscy dookoła jedli steki zrobione wg receptury szefa kuchni – czyli krwiste. Chyba nigdy w życiu nie zjadłam takiej ilości prawie surowego mięsa. Ale to dlatego, ze było przepyszne. Już wiem dlaczego nie przepadam za kurczakami. Widać lubię konkret – krwistego steka! 



Nawet siebie człowiek uczy się przez całe życie…  Po słusznej porcji mięsiwa z sałatką z rukoli i ricotty (4,50 euro) przyszła pora na włoski deser – czyli tiramisu (4 euro) i espresso (1 euro). Poezja smaków. Kto jadł tylko tiramisu w Polsce, to nie jadł go wcale. Tutaj nie przypomina ono wcale ciastka, ale raczej kupkę śmietany. Smakowało wyśmienicie.


By spalić pochłonięte kalorie, najpierw pojechaliśmy 12 km, by następnie pospacerować po Pienzy. Wraz z nami zrobiły to tłumy Włochów. Dziś Wielka Sobota. Tutaj też święcą pokarmy w kościołach. Pienza – maleńka miejscowość, w której ochrzczony został późniejszy papież Pius II, zaprezentowała nam oczywiście urokliwą kamienną zabudowę oraz widoki na kwintesencję Toskanii: zielone falujące pagórki, karłowate drzewa oliwne, strzeliste cyprysy oraz wijące się jak węże drogi.
Informacja praktyczna: skąd czerpałam informacje jakie miasteczka zwiedzać? Polecam stronę www.kierunekwlochy.pl










Święcenie pokarmów


Po środku z czerwonymi napisami jedno z droższych włoskich win pite przez miejscowych tylko na szczególne okazje





W  środku naszego pobytu, który wypada dziś w niedzielę Wielkanocną, postanowiliśmy wybrać się do wielkiego miasta – do Florencji. Dlaczego „w środku”?   Bo wielkie miasta, choć warte odwiedzania,  nas męczą. Dlatego też trzeba po nich odpocząć i znowu wybrać się „na prowincję”.

Zatem Florencja. Miasto Michała Anioła i Leonardo da Vinci.



 Pełno tu zabytków światowej klasy i absolutny… brak atmosfery.

Zjawiskowa Katedra Santa Maria del Fiore zbudowana z białego, zielonego i różowego marmuru znajduje się na  Piazza Duomo. Jej budowę rozpoczęto pod koniec XIII wieku.











Naprzeciwko niej znajduje się Babtysterium – pierwotnie wzniesione w V wieku!

Przed Palazzio Vecchio stoi kopia rzeźby Dawida dłuta (oczywiście oryginał) Michała Anioła.



 Palazzio Vecchio można częściowo zwiedzać za darmo.



Za nim znajduje się słynna Galeria degli Uffizi.

Wszystko co najpiękniejsze i najbardziej wartościowe (dzieła Michała Anioła, Rafaela, Caravaggia, Botticelliego) we Florencji znajduje się w muzeach.  Bilety najlepiej kupić przez Internet, bo gdzie jest Galeria degli Uffizi widać już po tłumie ludzi stojących w wielogodzinnej kolejce.



 Z uwagi na to, że jesteśmy z dziećmi, odpuściliśmy sobie wszystkie muzea. Bilety dla całej rodziny są za drogie. Dzieci nie docenią wartości oglądanych dzieł, a kulturalne uniesienia nie pokonają ich marudzenia. Innym razem i na pewno bez dzieci.
Przecisnęliśmy się przez tłumy by dopaść kawałka wolnej przestrzeni na Moście Złotników i zrobić fotkę z Florencją w tle.



 I ruszyliśmy w kierunku naszego auta zaparkowanego poza starym miastem.
Wszędzie przewalały się tabuny ludzi. Podobno w niedzielę i wczesną wiosną nie ma tu tyle turystów, co latem. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Florencji latem.


Sporo średniowiecznych i renesansowych kościołów oraz pałaców jeszcze zostało do zobaczenia (przechodziliśmy obok Palazzio Pitti – nic ciekawego), ale te tłumy nas wygoniły z miasta. Praga też była zatłoczona, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Florencja dla mnie jest bez wyrazu. Nie czuć ducha tego miasta. Rozczarowała mnie. Z przyjemnością jutro wrócę do toskańskich miasteczek zagubionych gdzieś wśród wzgórz.
Florencja - informacje praktyczne:
Samochód zaparkowaliśmy około 2 km od historycznego centrum miasta – na ulicy Viale Aleardo Aleardi – na niebieskich liniach. Okazało się, że w niedzielę parkowanie tam jest za darmo (gdy wrzuciliśmy kasę do parkometru – 1, 5 euro za godzinę – to końcowy czas parkowania pokazało nam jako jutrzejszą datę. Anulowaliśmy transakcję i parkometr oddał nam kasę). Nawet tutaj był problem ze znalezieniem miejsca. Bliżej centrum nie dość, że wszystko było zajęte, to ceny znacznie wyższe: 2, 3 euro za godzinę.
Obiad zjedliśmy w restauracji o przyzwoitych jak na Italię cenach „La Sosta de’Golosi” na Via dei Pecori 9, około 200 m od Katedry. Mój makaron z łososiem był smaczny (8 euro), ale resztę rodziny pizza nie zachwyciła (ale generalnie we Włoszech pizza nie  powala) – 7 euro, 0,5 litra wody mineralnej – 2 euro, espresso – 2 euro, tiramisu (pyszne!) – 6 euro. Nie doliczali podwójnego podatku.
Lody strasznie drogie – 5 euro za gałkę i nie ma się gwarancji, że będą dobre. „Polish lody” we Wrocku są zawsze pyszne! Cena 86 zł za lody (tylko po 1 gałce!) dla całej rodziny skutecznie odebrała mi apetyt. Zdecydowanie wolę wspierać lokalną inicjatywę i zrobię to z przyjemnością po powrocie do kraju. Dzieci koniecznie chciały mieć zdjęcia ze świątecznym królikiem.





Dzisiaj w planach mieliśmy wyjazd do San Gimignano. Wstrzeliliśmy się doskonale we włoskie klimaty, gdyż ta mała miejscowość na wzgórzu  przeżyła istne oblężenie. 4 potężne parkingi (niektóre na 300 aut) nie były w stanie przyjąć wszystkich chętnych. Zrobiliśmy to co inni kierowcy – ruszyliśmy przez miasto (poniżej murów) w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Dopadliśmy je na jakimś osiedlu.  I chociaż bardzo chcieliśmy zapłacić za parkowanie, to te tłumy turystów nam na to nie pozwoliły. Normalnie nas zmusiły do parkowania za darmo! Wkrótce okazało się, że nasze miejsce jest zaledwie 10 minut spacerkiem od starówki.
San Gimignano – kiedyś miasto o 72 wieżach, z których do dziś zostało 14. Niektóre budynki sakralne powstały w XII wieku! Dla mnie jest to najładniejsze i najbardziej urokliwe ze wszystkich toskańskich miasteczek dotychczas obejrzanych. I morze turystów nie psuje tej opinii. 




Wąskie uliczki i wysokie kamienice z cegły lub surowego kamienia nieuchronnie prowadziły do położonych w bliskiej odległości od siebie placów: Piazza del Duomo 


i Piazza Della Cisterna. Na tym drugim znajdują się 2 lodziarnie, które podobno oferują najlepsze lody we Włoszech. Nic nie mogę powiedzieć o ich jakości, tylko o wysokich cenach zaczynających się od 5 euro. Ponadto  było dosyć chłodno, co na pewno dodatkowo ostudziło nasz zapał do jedzenia lodów.


 Ostatecznie za namową dzieci pomimo niskiej temperatury kupiliśmy po gałeczce lodów tiramisu. Jak widać apetyt dopisywał a humor się poprawił.


Po kilku dniach pobytu w Italii przejęliśmy miejscowe zwyczaje kulinarne i w ramach obiadu skusiliśmy się na panino porchetta (5 euro, ale w Sienie panino jest po 2,50 euro): bułę z sałatą, pomidorem i grubymi plastrami mięsa z pieczonej świnki oraz na pizzę w kawałku (1/4 pizzy za 2,20 euro).
Dalej droga poprowadziła nas do miejscowości Volterra. Historia z parkingiem się powtórzyła, więc znowu zaoszczędziliśmy. Przed murami miejskimi natknęliśmy się na ruiny rzymskiego teatru. Były dobrze widoczne i od strony drogi, i z wysokości murów, dlatego też nie byliśmy zainteresowani kupnem biletu.




 Następnie zanurzyliśmy się w plątaninę wąskich uliczek, ale tym razem wiedzeni dźwiękiem bębnów i trąbek dotarliśmy na Piazza dei Priori. A tam rozgrywał się emocjonujący spektakl, w którym  ludzie ubrani w  epokowe stroje (co za epoka? Może Średniowiecze, może Renesans?) żonglowali … flagami. W rytm muzyki podrzucali nawet 6 flag używając do tego wszystkich członków ciała: i rąk, i nóg!   






Po tej ciekawej uczcie dla zmysłów udaliśmy się na spacer w labiryncie kamienic.




 Chcąc dotrzeć do Piazza San Giovanni spotkała nas kolejna miła niespodzianka. Po raz drugi tu we Włoszech (pierwszy raz z Montepulciano) trafiliśmy na czekoladowe święto. Oferta składała się z przeróżnych słodkości czekoladowych.

 

Kolejnego dnia pokonaliśmy najdłuższą zaplanowaną trasę, a było to około 130 km. Wybraliśmy do maleńkiego miasteczka Populonia położonego …  nad morzem. Samochód zostawiliśmy tuż po miejskimi murami na płatnym parkingu (1 godzina – 1 euro). XIV wieczną fortecę i urokliwe miasteczko obeszliśmy w zaledwie 15 minut. Zajrzeliśmy także przez mur do odkrytego przez archeologów miasta Etrusków wyglądającego teraz jak przygotowanie do budowy: kamienie, kamienie, kamienie.












W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na parkingu (też płatnym, ale prawie pustym o tej porze roku i dlatego nikt tam nie uiszczał opłaty) niedaleko plaży. Pokonaliśmy niewielki las i wyszliśmy nad morze. Ale… plaża nas rozczarowała.  Była dosyć szeroka, w ładnej zatoczce otoczonej wzgórzami, ale piasek był w kolorze błota. Ciemnobrązowy i czarnymi wulkanicznymi naleciałościami. Dzieciaki nie pobawiły się.




Obiad zjedliśmy w przydrożnym sklepie – barze, tuż przy zjeździe z autostrady na Populonię.  Wbrew pozorom w takim miejscu ugoszczono nas pysznym makaronem z sosem pomidorowym (3, 50 euro), kromalem chleba z pomidorami, przyprawami i oliwą (1, 50 euro) i panini porchetta (3,50 euro).





Toskania: informacje praktyczne

Cena paliwa: 1,47 euro.

Nie wszystkie stacje paliw są otwarte całodobowo. By nieco zaoszczędzić , tankować należy zawsze samemu. Gdy zatankuje nam obsługa stacji zapłacimy więcej za i tak najdroższe paliwo w Europie. Wiele stacji ma automaty, w których deklaruje się za ile euro chce się zatankować (nie wydają reszty!). Wkładasz kasę, wybierasz nr dystrybutora, tankujesz i finito.

Drogi są dosyć dobrze oznaczone. Na trasie Bolonia – Siena nie było płatnych tuneli. Jedyny odcinek płatny (8,70 euro) to autostrada Bolonia – Florencja.

My korzystamy z nawigacji w telefonie Microsoft. To jest jedyna znana mi nawigacja w komórce (za darmo mamy cały świat), która podczas używania nie łączy się z Internetem. Wykorzystujemy wersję dla samochodów i pieszo.

Włoscy kierowcy jeżdżą szybko, ścinają zakręty, na rondach nie wrzucają kierunkowskazów.

Stan dróg jest skrajnie różny: od bardzo dobrej nawierzchni po dziurawą.

Niebieskie linie oznaczają płatne parkingi – około 1,5 euro za godzinę parkowania. Wiele miejsc bezpłatnych przeznaczonych jest tylko dla mieszkańców.

Z informacji od znajomych wynika generalna zasada: im bardziej na południe Włoch (z wyłączeniem Rzymu), tym taniej.

Restauracje są otwarte w godzinach 12:30 – 15:00. Jeśli chcesz zjeść obiad, musisz wstrzelić się w te godziny. Później te lokale są zamykane, by ponownie przywitać zgłodniałych gości na kolację w godzinach 19: 30 – 21:00.

Po godzinie 15:00 można (lub trzeba!) już tylko zjeść ciastko i wypić „naparstek” espresso. Często jest tak,  że siadając do stolika za kawę zapłacimy 2 razy tyle, co stojąc przy barze. Pamiętajmy, że za tak samo smakującą w tak samo mikrej ilości kawę!

W Toskanii woda nadająca się do picia często znajduje się w kranach (my mamy odrębny kran w kuchni). Dlatego też nie kupujemy wody mineralnej w sklepie, koszt od 0,50 euro za 1,5 litra (w markecie).

Chleb: 1 ciemna bagietka (mała) – 1 euro. Wiedząc, że tutejsze pieczywo jest „jednorazowe” czyli nie nadaje się do jedzenia już wieczorem, poradziliśmy sobie z jego czerstwością tak, że trzymamy chleb w zamrażarce, a w miarę potrzeby odgrzewamy w piekarniku (na czas  świąt wielkanocnych piekarnie są zamknięte i musieliśmy kupić więcej pieczywa).

Wino to długa i bogata toskańska historia, którą absolutnie subiektywnie (i pewnie profanując) skrócę do MOJEJ opinii: kwas. Jak ktoś lubi wina wytrawne, to rejon Chianti, jakim jest Toskania, będzie dla niego rajem. Winnic jest tu więcej niż licznych restauracji, a czarny kogut oznacza miejscowe produkty winiarskie, które są bardziej lub mniej DRY, ale ciągle DRY! To nie moja bajka… Ja trzymam się pewnego stwierdzenia, które usłyszałam od kolegi uraczonego nim od swojej francuskiej rodziny winiarzy: „dobre wino to takie, które Ci smakuje”.

Wina w markecie zaczynają się od 2,50 euro; w sklepach na starówkach toskańskich miasteczek od 5 euro (ale tych trzeba dłużej szukać, bo znacznie łatwiej znaleźć od 10 euro).

Trudno tu o markety. Wszelkich dyskontów ze świecą szukać, ale przy odrobinie determinacji można na nie trafić. Najczęściej przypadkiem.

Wszystkie restauracje na czas świąt są otwarte.

Włosi bardzo słabo znają język angielski. W restauracjach na szczęście  spotkamy obsługę z basic english.

Generalnie polecam stronę www. kierunekwlochy.pl

Kraj jest niestety drogi i aby bezstresowo korzystać z jego uroków należy zabrać ze sobą spoko gotówki (lub mieć zasobne konto). Wtedy jest naprawdę przyjemny, a widoki nawet z twardziela wyciągną ochy i achy. Jedyny w swoim rodzaju relaks!

Argentyna - podróż, która zmieniła całe moje życie

  Argentyna - wyprawa, która zmieniła moje życie 😀💪 Pomysł wyjazdu zrodził się z wielkiego pragnienia obcowania z absolutnym pięknem naj...